Poigraliśmy sobie ciut po tak zwanym Centrum, strasząc drewniaków i babulki na przejściach, goniąc zygzakiem koszki i te pe. A później szosą na zachód. Nie było wielkiego ruchu, więc wciskałem girę normalnie w dechę prawie że na wylot i Durango 95 siorbał drogę jak makaron. Wkrótce były już tylko zimowe drzewa i mrok, braciszkowie moi, taki wiejski mrok, i raz przejechałem po czymś dużym i z warczący zębatą paszczą nagle w reflektorach, potem skrzyknęło i glamznęło pod nami i stary Jołop na zadku mało sobie łba nie odrechotał: ho ho ho! A potem przyuważyliśmy jakiegoś małysza z dziuszką pod drzewem na lib lib i przystanęli my, i wznieśli okrzyk na ich cześć, a potem daliśmy obojgu wycisk, ale tak niemnożko i od niechcenia, tylko żeby się popłakali, i znów pajechali. Co teraz było nam potrzebne, to normalnie wizyta z zaskoczenia. To dopiero podnieca, to jest coś! do śmiechu i do łomotu w ultra gwałt. Wreszcie dotarli my do takiego osiedla i zaraz za nim była jakby mała osobna dacza z kawałkiem ogrodu. Księżyc już wzeszedł na balszoj i ten domek widno było dokładnie jak w dzień, kiedy odpuściłem gaz i po hamulcach, a ci trzej chichrali się jak z uma szedłszy, i widzieliśmy nazwę na furtce: DOMCIU… co za ponura nazwa. Wylazłem z wozu i kazałem kumplom ściszyć ten uśmiech i zachować powagę, odkryłem tę malutką furtkę i podszedłem do drzwi od frontu. Zapukałem delikatnie i nikt się nie zjawił, więc zapukałem ciut mocniej i na ten raz usłyszałem kroki, potem odciąganie zasuwy, potem drzwi się troszeczkę uchyliły, może na cal, tak że zobaczyłem oko patrzące na mnie, a drzwi były zakryte na łańcuch. — Kto tam? — Głos był jakiejś fifki, tak na ucho sądząc dość młodej dziulki, więc odezwałem się bardzo wytwornym głosem jak prawdziwy dżentelmen:
— Bardzo panią przepraszam, jest mi tak przykro, że państwa niepokoję, ale wyszliśmy na spacer i mój przyjaciel nagle zasłabł z takimi objawami, że teraz leży na szosie nieprzytomny i rzęzi. Czy byłaby pani tak dobra pozwolić mi skorzystać ze swego telefonu i zadzwonić na pogotowie?
— U nas nie ma telefonu — powiedziała ta fifa. — Bardzo mi przykro. Musi pan niestety iść do kogoś innego. — Z wnętrza tego malutkiego żyliszcza wciąż było słychać klak klak klakot-i-klak klak i klak klak klak-klak czyjejś maszyny do pisania, a potem zapadła cisza i rozległ się głos tego mudaka: — O co chodzi, kochanie?
— To czy byłaby pani tak dobra — powiedziałem — dać mu łyk wody? To jest coś w rodzaju omdlenia. Tak wygląda, jakby stracił przytomność.
Fifka się zawahała i powiada: — Proszę zaczekać. — I odeszła, a moi trzej kumple wysiedli z auta i przemknęli się do mnie horror szoł po cichutku, wciągając maski, potem ja naciąg naciąg swoją i wystarczyło już tylko wsunąć grabę i odhaczyć łańcuch, po tym jak udało mi się zmiękczyć tę psiochę swym dżentelmeńskim głosem, tak że nie domknęła z powrotem drzwi, jak powinna, skoro myśmy byli ci nocni nieznajomi. I wpadliśmy z rykiem we czterech, przy czym Jołop grał jak zwykle szutniaka, podskakując i wykrzykując brudne słowa, i faktycznie był to fajniutki mały domek, muszę przyznać. Z rechotem wbiegliśmy do pokoju, gdzie się paliło światło, i ta psiczka się tam jakby kuliła w sobie, i była to fajna młoda rzeżucha z takimi grudkami, że horror szoł! i z nią był ten członio, ten jej zakonnik czyli ślubny, też dosyć młody w oczkach w rogowej oprawie, a na stole maszyna do pisania i wszędzie porozkidane mnóstwo bumagi, ale był też jeden stosik porządnie ułożony, jakby to, co on już wystukał, czyli ze znów taki w typie inteligenta od książek, w typie tego, cośmy z nim kilka godzin temu poigrali, tylko że ten tutaj był pisarz, nie czytacz. W każdym razie rzekł:
— Co to ma znaczyć? Kim jesteście? Jak śmiecie wchodzić do mojego domu bez pozwolenia? — A głos mu się tylko trząsł i grabki też. Więc powiadam:
— Nie lękaj się. Jeśli trwogę masz w sercu, bracie, oto cię zaklinam, zbądż się jej co rychlej. — Potem Georgie i Pete poszli zajrzeć do kuchni, a Jołop stał przy mnie z rozdziawionym ryjem czekał na rozkaz. — A to, co to jest? — zapytałem, biorąc ze stołu plik maszynopisu, a ten w rogowych pinglach mówi trzęsąc się:
— To właśnie chciałbym usłyszeć. Co to jest takiego? Czego tu chcecie? Wynoście się, zanim was wyrzucę. — Więc bidny stary Jołop w masce jako Pebe Shelley tak się obśmiał, że wprost ryczał jak zwierzę.
— To jest książka — powiadam. — Piszesz tę książkę. — Tu zmieniłem głos na taki więcej niekulturny. — Bo ja zawsze miałem szaconek dla tych, co to piszom książki. — Spojrzałem na pierwszą stronę i tam był tytuł: MECHANICZNA POMARAŃCZA. Więc powiedziałem: — Co za głupi tytuł. Kto w ogóle słyszał o mechanicznej pomarańczy? — I przeczytałem kusoczek takim bardzo uniesionym głosem jak na kazaniu: — Próba narzucenia człowiekowi, istocie, która też rośnie i zdolna jest do słodyczy, aby się w końcowym okrążeniu rozpływał soczyście u brodatych warg Boga, próba narzucenia, powiadam, praw i warunków odpowiednich dla mechanicznego stworu, przeciw temu wznoszę miecz mego pióra… — Na to Jołop dał koncert na wardze i ja się też musiałem roześmiać. Potem zacząłem drzeć te kartki na kawałeczki i razbros po podłodze, i ten członio pisarz jakby oszalał i rzucił się na mnie, szczerząc te żółte zagryzione kafle i z pazurami, jakby mnie chciał rozszarpać. To był sygnał dla starego Jolopa i on wszedł do akcji z ułybką na ryju i robiąc uch uch i a! a! a! w drygające ryło tego mudaka, łup łup, z lewej piąchy i znów prawą, tak że nasz ukochany stary czerwony kumpel, wino czerwone z kranu z beczki wszędzie jednakowe, jakby z jednej wielkiej wytwórni, polało się i splamiło ten czysty, prześliczny dywan i strzępy książki, którą ja wciąż darłem razrez! razrez! A tymczasem dziulka, jego wierna i kochająca zakonnica, stała jak przymarznięta do kominka i zaczęła wreszcie tak z lekka niemnożko pokrzykiwać, jakby do taktu Jołopowi przy tej jego robocie. Potem z kuchni przyszli Georgie i Pete, obaj coś żwykając na całego, chociaż w maskach, nie sprawiało to wcale kłopotu, Georgie z zimnym udkiem czegoś tam w łapie i z połową buły przykrytej bryłą masła w drugiej, a Pete z butlą piwa z pieniącym się łbem i z potężną grudą czegoś w rodzaju ciasta ze śliwkami. Zrobili ho ho ho widząc jak stary Jolop obtańcowuje pisarza i daje z piachy, aż się ten mudak pisarz rozpłakał, jakby dzieło jego życia poszło na marne i bu-hu-huu tą wykrzywioną w prostokąt bardzo krwawą buźką, ale to było takie ho ho ho zdławione od żarcia i było widno kęsy tego, co jedli. To mi się nie spodobało, bo świńskie i szmucyk, więc powiedziałem:
— Won z tym żarciem. Wcale wam nie pozwoliłem jeść. Złapcie tego mudaka, żeby wszystko widział i nie mógł się wyrwać. — Więc cisnęli tę tłustą piszczę na stół, między fruwające bumagi, i poczłapali do pisarza, którego rogowe pingle były już potrzask trzask, ale jeszcze się trzymały, a stary Jołop go furt obtańcowywał i w drżączkę wprawiał ozdóbki na gzymsie kominka (aż je zmiotłem i już się nie mogły trząść, o nie, braciszkowie moi) w igraszkach z tym autorem Mechanicznej pomarańczy, robiąc mu cały ryj na fioletowo i ociekająco, niby jakiś bardzo szczególny rodzaj soczystego owocu. — Już dobra, Jołop — odezwałem się. - Teraz ta druga rzecz, panie Boże dopomóż. — Więc on złapał się z tyłu za dziuszkę, która ciągle ach ach achała w takim bardzo horror szoł rytmie na cztery, wykręcił jej grabki do tyłu, tymczasem ja obdzierałem z niej to tamto i owo, a ci bez przerwy ho ho ho! i faktycznie to się okazały bardzo horror szoł i fajne grudki, co spojrzały na mnie tymi różowymi ślipkami, o braciszkowie, jak ściągałem rajtki i szykowałem się, żeby jej zapchnąć. A już zapychając słyszałem okrzyki bólu i ten krwawy mudak pisarz, co go trzymali Pete i Georgie, mało się im nie wyrwał, rycząc jak psych najbrudniejsze ze słów, jakie znam, i na dobawkę jeszcze inne, co sam wydumał. Jak już byłem fertyk, to przyszła kolej na Jołopa i on sobie posunął jak bydlak z chrapaniem, wyciem i charkotem, na co ta jego maska Pebe Shelley wcale nie zwracała uwagi, a ja trzymałem. Potem zmiana, Jołop i ja żeśmy dzierżyli tego zafajdanego członia, co właściwie się już nawet nie rzucał, tylko mamlał jakieś rozlazłe słowa, jak w tym kraju mołoczni z dobawką, a Żorżyk i Pietia robili swoje. Potem się zrobiło tak raczej cicho, a nas rozsadzała jakby nienawiść, no to rozwaliliśmy, co jeszcze było do rozwalenia, maszynę, lampę, fotele, a Jołop (to typowe dla tego Jołopa) odlał się i zgasił ogień w kominku i chciał nasrać na dywan, bo papieru było dość na tym pojebowisku, ale ja powiedziałem stop. I: — Aut aut aut aut! raus! — dałem skowyt. Ten członio i jego psiocha byli tak jakby nieobecni, złachani w krwi i ledwie wydający jakieś odgłosy. Ale przeżyją.