Wsiedliśmy do wozu i pozwoliłem, żeby Georgie wziął kierownicę, bo sam czułem się niemnożko wymięty, i ruszyliśmy z powrotem do miasta, rozjeżdżając po drodze jakieś dziwne i piszczące paskudztwa.
3
Tak i dojechali my nazad do miasta, braciszkowie, tylko nie ze wszystkim, bo już prawie na okrainie, przy tak zwanym Kanale Przemysłowym, widzimy, że strzałka paliwa jakby oklapła, jak te nasze he he he strzałki, a maszyna kaszle khe khe khe. No i nie zmartwienie, bo stacja kolejki migała sino łysk aut lysk aut zaraz tam niedaleko. Rozchodziło się tylko o to, czy zostawić wóz do zgarnięcia polucyjniakom, czy w tym naszym nastrojeniu na wred i zabój pichnąć go fest i w te zagwiaździochę, aż chlupnie, póki wieczór nie umarł. To my się raz dwa zdecydo na to drugie i wysiedliśmy, i z hamulca, i dopchnęliśmy go we czterech na brzeg tej śmierdęgi niby syrop zmieszany z fekałem ludzkim, a potem r-r-raz go pych i po-o-szedł! Musieliśmy bystro uskoczyć, żeby ta paskuda nam nie chlupnęła na ciuch, ale on tylko spl-l-luw-sz-sz i potem glolp! i paszol do dna i fajnie. — Żegnaj mi, stary towarzyszu! — zawołał Georgie, a Jołop znów uraczył nas wielkim rechotem: — Chu chu chu chu. — Potem ruszyliśmy na stację, żeby ujechać ten jeden przystanek do Centrum, jak nazywali środeczek miasta. Zapłacili my grzecznie za bilety i czekali jak dżentelmeni spokojnie na peronie, stary Jołop dokazywał przy automatach, bo miał w karmanach pełno drobnej monalizy i w razie czego był gotów rozdać te czekoladki biednym i głodującym, choć nie było takich pod ręką, a potem się wtarabanił stary ekspres torpedo i my do niego, a wyglądał prawie że pusty. Aby zająć się na te trzy minuty jazdy, powygłupialiśmy się z tak zwaną tapicerką, po niemnożku wydzierając sobie dość fajnie flaki z siedzeń, a Jołop wziął i przyłańcuszył w okno, że szkło bryzg i odmigotało w ten zimowy wozduch, ale byliśmy już tak więcej zrypani i wymiętoszeni, i spluci po tym wieczorze, bo się upuściło niemnożko tej energii, o braciszkowie moi, tylko Jołop, takie to już było szutniackie zwierzę, ciągle ta zgrywa i radocha, tylko że na wygląd cały uszargany i zanadto śmierdzący od potu, i to też była jedna rzecz u starego Jołopa wsiegda dla mnie przeciwna.
Wysiedliśmy w Centrum i wolno suniemy znów do Baru Krowa, a co i raz wszyscy uaaaa w rozziew i tylne plomby do kiężyca, gwiazd i do latami, bo jeszcze byliśmy malczykami, co rosną, i w dzień chodziło się do szkoły, a w Krowie okazało się jeszcze gorzej zatłoczone niż przedtem. Ale ten członio, co przedtem cały czas bulgotał, będąc na cyku, na białym i syntemesku albo czymś tam, wciąż zasuwał to samo: — Łobu za ułkamartwej że nie droszło hej hoglatonicznie pogoda z wietrzą. — Musiał to już być jego trzeci albo czwarty kurs tego wieczora, bo miał ten nieludzko blady wygląd jakby nie człowiek a rzecz i jakby ryło miał po nastojaszczy wyrżnięte z kawałka kredy. Jak mu się chciało spędzić tyle czasu na haju, to już faktycznie powinien wziąć osobny pokoik na tyłach, a nie siedzieć tu na dużej sali, bo tu zawsze jakieś malczyki ustroją sobie z nim, niemnożko ubawu, chociaż nie za ostro, bo w starej Krowie zawsze mają utajonych gdzieś fest łamignatów, którzy dadzą radę każdej rozróbce! Mimo to Jołop wcisnął się koło tego członia i wydając ten swój szutniacki wrzask, aż pokazał w gardle dyndałki, żgnął go w stopę swoim wielkim, ubłoconym buciorem. Ale ten członio, braciszkowie, w ogóle nic nie słyszał, bo już był ponad ciałem.
Wokół nas tankowały i doiły, i dokazywały przeważnie nastole (po naszemu nastolami nazywało się seksolatki), ale było też nieco takich więcej drewniaków, mużyki i fifki też (ale żadnych burżujów) śmiali się i bałakali przy barze. Po fryzjerce i luźnych ciuchach (przeważnie wielkie swetry jakby ze sznurka) dało się poznać, że przyszli z prób w studio ti wi, zaraz za rogiem. Ich dziule miały te ożywione bardzo ryje i szerokie, ogromne usta, czerwone że horror szoł, z mnóstwem zębów, i śmiechały się i niczewo nie troszczyły się o zło świata. A potem płyta na stereo dźwiękła i zgasła (był to Johnny Żiwago, ten ruski kocur, a wykonywał Tyłko raz na dwa dni) i w tej jakby picredyszce, w krótkim małczaniu, zanim wpadła następna, któraś z tych fifek — bardzo krasiwa i z wielkim ustem w ułybce, chyba w latach już lak nieźle trzydziestych — nagle dała się w śpiew, nie więcej niż półtora taktu, jakby za przykład czegoś tam, o czym wsie bałakali, i to było jakby na chwilę, o braciszkowie moi, jakiś wielki ptak wleciał do tej mołoczni i poczułem, jak mi każdy jeden maleńki włosek na ciele staje dęba i dreszcze po mnie polazły do góry jak powolne małe jaszczurki, a potem apiać w dół. Bo poznałem, co ona śpiewa. To ten kawałek z opery Friedricha Gitterfenstera Das Bettzeug, gdzie ona to pieje z poderżniętym już gardłem, a słowa są: Może tak i lepiej. W każdym razie aż mną zatrzęsło.
Ale stary Jołop, jak tylko usłyszał ten kusoczek śpiewu niby kęs czerwonego od żaru mięsa chlaśnięty na talerz, z miejsca rypnął jedno z tych swoich chamstw, na ten raz trąbkę z warg, po czym sobacze wycie, po czym dwoma paluchami podwójny sztos w górę, po czym wywrzask i w rechot. To ja się poczułem cały w gorączce i jakby mnie rozpalona krew zachłysnęła, na słych i na widok tej wulgarni Jołopa i mówię: — Ty skurwlu. Ty brudny zapluty nieokrzesany skurwlu. — Georgie siedział między mną a tym hadkim Jołopem, sięgnąłem przez niego i piąchnąłem Jołopa w usto. Jołop się zdziwił, japsko mu się otwarło i siedział ocierając sobie blut grabą z ryła, w oszołomieniu łypiąc to jak mu cieknie czerwone, to znów na mnie.
— Czego mi to za co zrobiłeś? — spytał jak to on, po ciemniacku. Mało kto zakapował, co zrobiłem, a kto widział, ten nie uważał. Stereo było znowu wkluczone i grało coś bardzo rzygotliwego na elektroniczną gitarę.
Odbałaknąłem mu:
— Za to, że jesteś skurwlem bez wychowania i bezjednej malejszej kroszki pojęcia, jak się zachowywać publicznie, o ty braciszku mój.
Jołop na to łypnął na mnie zęborożno złym okiem i gada:
— W takim razie ja nie lubię, że to zrobiłeś. I nie jestem już twój braciszek i nie mam życzenia — Wyjął z karmana wielki, zaglucony tasztuk i przytykał go sobie zbierając tę spływającą czerwień, ciągle zdziwiony, przy gladając się temu i marszcząc, jakby mu się widziało, że krew to dla innych mużyków, a tylko nie dla niego. Całkiem jakby wyśpiewywał tę krew, żeby nadrobić swoje wychamienie się, kiedy tamta dziula śpiewała muzykę. Ale ta fifa chichrała się teraz ha ha ha przy barze ze swoimi drużkami, jej czerwone usta były w ruchu i kafle błyskały, nawet nie zauważyła brudnej wulgarni Jołopa. Tak po nastojaszczy to mnie Jołop oskorbił.