Powiedziałem: — Jak tego nie lubisz, a na tamto nie masz życzenia, to wiesz, co zrobić, mój mały braciszku. — A na to Georgie ostrym tonem, tak że spojrzałem:
— O kej. Nie zaczynajmy.
— Dla Jołopa to czysty zysk — powiadam. — Jołop nie może być przez całe życie wciąż jak mały rybionek. — I łypnąłem ostro na Żorżyka. Teraz Jołop się odezwał, a czerwone mu już trochę mniej ciekło:
— Co za prawo naturalne on ma, że mu się zdaje, że może mi dawać rozkazy albo w ryło, jak mu się spodoba? Akurat, jajco! to mu powiem! Jeszcze mogę mu cepkami oczy wypuścić, u mnie to tyle co luknąć!
— Uważaj — powiedziałem tak cicho, jak było możebne przy tym stereo miotającym się po ścianach i suficie, i z tym członiem na trypie, co siedział przy Jołopie i teraz już gromko posuwał swoje: — Iskrzy bliż się, ultroptymalutka! — Powiedziałem: — Bacznie uważaj, o Jołopie mój, azali jednym z żywych na tym świecie pragniesz pozostać.
— Jaja — rzekł jadowicie Jołop — wielkie ci jajka śmajka, o! Nie miałeś prawa tak robić. Mogę się z tobą zejść na cepie, na nóż, na brzytew, kiedy tylko zechcesz, a nie będziesz mnie bez powodu szturgał i to czysta prawda i recht, że nie będę na to pozwalał.
— Nóż i podaj czas — odwarkłem.
Pete się wmieszał: — Ojej, przestańcie już wy dwaj, małysze! Jesteśmy kumple, nie? Kumple się nie mają tak chować. Luknijcie, tam już paru malczykom ryje się tak obluzowały, że rechoczą z nas, jakby się nabijali. Musimy się trzymać jeden za drugiego.
— Jołop musi — odrzekłem — nauczyć się, gdzie jest jego miejsce. Recht?
— Zaraz — powiada Georgie. — Co to za mowa o miejscu. Pierwsze słyszę o uczeniu się, gdzie czyje miejsce.
Pete odezwał się: — Jak już ma być po prawdzie, Alex, to nie powinieneś dać Jołopowi tej lufy, one nie była słuszna. Powiem to jeden raz i kropka. Mówię ci to z całym szacunkiem, ale jakbyś mnie tak dołożył, to byś mi za to odpowiadał. Więcej nie powiem. — I utopił ryło w stakanie z mlekiem.
Czułem, jak rośnie we mnie w środku razdraz, ale starałem się to ukryć mówiąc spokojnie: — Musi być jeden wożaty. Dyscyplina być musi. Recht? — Żaden nie odkazał ani słowa, nawet baszką nie kiwnął. Mnie w środku wezbrał jeszcze gorszy razdraz, a po wierzchu spokój.
— Ja — powiedziałem — dowodzę wami od dawna. Wszyscy jesteśmy kumple, ale ktoś musi dowodzić. Recht? Recht? — Wszyscy tak jakby kiwnęli, ale z powściągiem. Jołop osuszył sobie resztkę juchy. To on się odezwał.
— Recht, recht. No i fajno fajn. Może wszystkie są trochę ustawszy. Lepiej już nie gadać. — Byłem zaskoczony i daże memnożko spuknięty, że Jołop nagle tak umno zabałakał. Jołop dobawił: — A tera bojki najlepiej do kojki, czyli że suniemy na chatę, recht? — Byłem naisto porażony. Tamci dwaj kiwnęli, że recht recht recht. Więc mówię:
— Ty poniał, Jołop, o co był ten stuk w usto. Muzyka, panimajesz. Mnie zawsze odbija, kiedy dziuszka śpiewa, a jakieś wpychle przeszkadza. No i tak wyszło.
— To idziem do nory i w kimono — powiada Jołop. — Jak dla malczyków, co rosną, to była dość długa noc. Recht? — Recht recht, kiwnęli tamci dwaj. Więc ja na to:
— Po mojemu to czas iść na chatę. Jołop to niepłocho przydumał — Jakbyimy się nie spotkali w dzień, o braciszkowie, to co, zawtra w tym samym czasie i miejscu?
— Owszem — powiada Georgie. — Da się zrobić.
— Ja się może niemnożko spóźnię — mówi Jołop. — Wsio taki w tym samym miejscu i prawie w tym samym czasie, natyrlik. — Ciągle sobie przy tym obcieral usto, chociaż jucha mu już nie ciekła. — No i — powiada — mam nadzieję, że zawtra żadna psiocha tu nie będzie śpiewać — I dał to swoje wielkie ho ho ho ho ho, po szutniacku, jak to Jołop. Wyglądało na to, że jest za głupi nawet żeby się fest oskorbić.
Więc rozeszli my się, a mnie się czkało brrr-l-hep? od tej zimnej koli, co ją wydoiłem. Brzytew do grdyk miałem pod ręką na wypadek, jakby kumple Billyboya czekali koło bloku, albo w ogóle która bądź z innych band, jaczejek czy gangów, co i raz bywało w borbie. Ja pożywałem na chacie ze starzykami, było to żyliszcze w Bloku Municypalnym 18A, między Kingsley Avenue i Wilsonsway. Do głównego wejścia dotarłem bez kłopotu, chociaż jak podchodziłem, to w rynsztoku walał się jeden malczyk i wył, i jęczał, cały bardzo fajnie pokrajany w razrez, a pod latarniami też widne były gdzieniegdzie smugi krwi jak rozpiska, o braciszkowie moi, z ubawu tej nocy. Uświadczyłem też zaraz przy 18A rzucone truski jakiejś dziobki! widocznie zdarte z niej nasiliło w gorącej chwili, o braciszkowie moi! No i do środka. W holu na ścianach fajno stare malowidło w stylu municypalnym, same dobrze rozwinięte mużyki i psiczki, w powadze i godności trudu przy warsztacie i maszynie, bez jednej nitki ciuchów na tych swoich odliczno mięśniatych cielskach. Ale oczywiście malczyki pożywające w 18A, jak się było spodziewać, upiększyli i na dobawkę ukrasili ten wielki malunek padchadziaszczym kulkowcem i mazakiem, dopisując im kudły i stojące chojaki, i świńskie teksty w balonikach wyłażących tym gołoguzym (to znaczy nagim) członiom i rzeżuchom z dostojnych ust. Poszedłem do liftu, ale nawet nie nużno było naciskać elektro knopki. żeby sprawdzić, czy to działa, czy nie, bo widać tej nocy ktoś tak horror szoł tutaj łomotnął, aż metalowe drzwi się zupełnie wgięly, rzeczywiście była to nielicha krzepa, więc przyszło mi się człapać pieszkom dziesięć pięter pod górę. Kląłem i sapałem wdrapując się, umęczony gorzej na cielsku niż na mózgłowiu. Wprost niewynosimo chciało mi się w ten wieczór muzyki, może mnie ta dziulka pod Krową tak ruszyła. Chciałem się nią tak jakby nażreć do syta, zanim ostemplują mi paszport, o braciszkowie, na granicy największego kimona i podniosą ten pasiasty szlaban, żeby mnie tam przepuścić.
Odkluczyłem drzwi numer 10-8 własnym kluczykiem i w środku nasze mini żyliszcze pokazało się cichutkie, ojczyk i macica znajdowali się w krainie snu, a na stole maty mi położyła niemnożki przekąs, ot, parę kusoczków gąbczastej puszkowiny z jednym czy drugim buterbrotem i stakanczyk zimnego starego mleka. Ho ho ho, stare mleczko, a w nim ani żylet, ani syntemesku, ani drenkromu. Teraz to już najniewinniejsze mleko, braciszkowie, zawsze wyda mi się takie okrutnie złe. Jednak piłem to i żarłem aż charcząc, bardziej głodny niż mi się z początku zdawało, wziąłem też owocowego paja ze spiżarni, odrywałem z niego całe grudy i pchałem sobie w to żarłoczne usto. Później umyłem zęby i pocmokawszy, aby sobie oczyścić stare japsko chlipadłem (czyli jęzorem), udałem się do swojego pokoiku (czyli komnatki), ozwłócząc się po drodze z ciuchów. Tu było moje wyrko i tereo, pychota mojego życia, i moja szafa z płytami, i flagi i proporczyki na ścianach jak pamiątki mego żywota w poprawczakach od jedenastego roku życia, braciszkowie moi, wszystkie aż świecące się i z wypukłą nazwą albo numerem: Południe 4. Szkoła Poprawcza Metro Sekcja Niebieskich. Chłopaki z Alpha.
Małe głośniki mojego stereo były rozmieszczone po całym pokoju, na suficie, ścianach, podłodze, tak że wyciągnięty na łóżku i słuchając muzyki byłem jakby otoczony i splątany w sieciach orkiestry. Więc tej nocy leżał mi przede wszystkim nowy koncert skrzypcowy tego Amerykańca, Geoffreya Plautusa, który wykonuje Odysseus Choerilos z orkiestni filharmonii w Macon, Georgia, więc wysmyknąłem go z miejsca, gdzie był troskliwie rozpołożony, wkluczylem na stereo i czekam.