— Stało się? — odkazał, bardzo bystro i chytro, łypiąc na mnie jakby przyczajony, ale krugom bujając się. Potem przyuważył ogłoszenie w gazecie, co leżała na stole: krasiwa i uśmiejnie patrząca młoda psiczka z grudkami wywieszonymi na cześć, o braciszkowie moi, Uroków Słonecznych Plaż Jugosławii. Po czym, tak jakby głotnąwszy ją na dwa kęsy, zapytał: — A dlaczego pomyślałeś w ten sposób, że coś miało się stać? Zrobiłeś coś takiego, co się nie należało, tak?
— To takie powiedzenie, proszę pana — odrzekłem.
— No to — rzekł P. R. Deltoid — ja mam dla ciebie też takie powiedzonko, żebyś uważał, Alex, mój malutki, bo za następnym razem, o czym bardzo dobrze wiesz, to już będzie rzeszotka, kraty, i cała moja fatyga na nic. Jak ci już nie żal tego ohydnego siebie, to przynajmniej na mnie miej wzgląd, żem się nad tobą napocił. Gruba czarna krecha, powiem ci w zaufaniu, za każdego nie zresocjalizowanego. Przyznanie się do klapy za każdego z was, co kończy w tej pokratkowanej dziurze.
— Nic zrobiłem nic złego, proszę pana — odpowiedziałem. — Mili cyjniaki nic nie maja na mnie, braciszku, to znaczy proszę pana.
— Tej mowy o miłych cyjniakach to mi nie wstawiaj — rzeki na to P. R. Deltoid, bardzo ustawszy, ale ciągle bujając się. Że policja cię ostatnimi czasy nie zwinęła, to nie znaczy, o czym ci doskonale wiadomo, że nie wdałeś się w jakieś łajdactwo. Zeszłej nocy było trochę harataniny, może nie? Poszły nieco w ruch majchry i łańcuchy od rowerów i tym podobne. Jeden z przyjaciół pewnego Tłuścioszka został o późnej godzinie zabrany przez pogotowie z okolic elektrowni i odwieziony do szpitala, bardzo niemile pokrajany, no tak. Padło twoje nazwisko. Wiadomość doszła do mnie ta droga co zawsze. Wspomniano również paru z twoich przyjaciół. Wygląda na to, że ostatniej nocy trafiło się całkiem sporo dość różnorodnego brutalstwa. Och, udowodnić to niczego nie może nikt i nikomu, jak zwykle. Aleja cię ostrzegam, Alex, jako ten dobry przyjaciel, którym zawsze byłem dla ciebie, mój malutki, jako jedyny człowiek w całym tym poharatanym i chorym społeczeństwie, który jeszcze chce cię uratować przed tobą samym.
— Wszystko to doceniam, proszę pana — odpowiedziałem szczerze i z głębi serca.
— Tak, doceniasz, co? — jakby skrzywił się i zaszydził. — Tylko uważaj, i to wszystko, no tak. My więcej wiemy, niż ci się wydaje, mój chłopcze. — I jeszcze powiedział głosem bardzo cierpiącym, ale wciąż bujając się buju buju: Co was opętało? Badamy ten problem i badamy już prawie od stulecia, tak, i nie posunęliśmy się o krok. Masz tutaj niezły dom i kochających rodziców, mózg też nie najgorszy. Czy to jakiś diabeł w ciebie wstępuje?
— Nikt na mnie nic nie ma, proszę pana — odpowiedziałem. — Już od dawna nie wpadłem w graby polucyjniakom.
— I to mnie martwi — westchnął P. R. Delloid. — Jak dla zdrowia to trochę za długo. Według moich obliczeń już czas na ciebie, I dlatego cię ostrzegam, Alex, żebyś przestał pchać swój przystojny młody ryj w błoto, mój malutki, no właśnie. Czy wyrażam się dość jasno?
— Jak tafla niezmąconego jeziora — odrzekłem — proszę pana. Jasno jak lazurowy błękit najgłębszego lata. Może pan na mnie liczyć. — I posłałem mu najładniejszy zębaty uśmiech.
Ale kiedy on uszedł, a ja robiłem sobie ten imbryczek mocnego czaju, to się obszczerzalem do siebie z tych rzeczy, co P. R. Deltoid i jego kumple łamią nad nimi głowę. No i dobra, ja robię zło, niby cały ten zachwat i łomot i krajanie brzytwą, i to stare ryps wyps ryps wyps, a jak mnie złapią, no, to tym gorzej dla mnie, o braciszkowie moi, no pewnie że nie można prowadzić kraju, gdyby w nim każdy jeden tak wyprawiał po nocy jak ja. Więc jeśli mnie chapną i dostanę trzy miechy tu a potem sześć tam, no i wreszcie — jak ostrzega mnie życzliwie P. R. Deltoid — za następnym razem, już mimo tych moich młodziutkich latek braciszkowie, w samym gromadnym zwierzyńcu dla bydląt nie z tej ziemi, no, to powiem: — Racja, panowie, tylko że niestety ja nie cierpię być zamknięty w klatce. I na przyszłość będę się starał, na taką, co wyciąga ku mnie swe śnieżnobiałe jak ta lilia ramiona, znaczy się przyszłość, zanim jakiś majcher dogoni mnie albo jucha wybryzga swój końcowy chór w poskręcanym metalu i rozpryśniętym szkle na autostradzie, będę się starał, żeby więcej nikt mnie nie złapał. — To jest mowa jak trza. Ale to, obgryzanie sobie paznokci u nóg, braciszkowie moi, żeby dojść, jaka może być przyczyna zła, od tego ja się mogę tylko ześmiać. Nad przyczyną dobroci nie główkują, więc czemu na odwrót? Jeżeli wpychle są dobre to dlatego, że lubią, a ja wcale im tych przyjemności bym nie odbierał, i to samo na odwrót. A tak się złożyło, że ja właśnie wolę na odwrót. A w dodatku zło to coś w samym sobie, w tobie czy we mnie, sam na samo gwałt i adzinoko, a te siebie to wszystkie postwarzał stary God czy Gospod i w tym jego pychota i radość. Ale co jest niesobą, to zła nie ścierpi, znaczy że ci wszyscy z rządu i sądu i ze szkół nie mogą pozwalać na zło, bo by pozwalali być sobą. A czy nasza historia najnowsza, o braciszkowie, to nie jest o tym, jak dzielne małe każde sobie zrażają się przeciw tym gromadnym maszynom? To ja wam całkiem poważnie mówię, braciszkowie. Ale co ja robię, to robię, bo lubię robić.
Więc teraz, w ten uśmiechający się poranek zimowy, doję sobie ten bardzo krzepki czaj z mlekiem i do tego łycha za łychą cukru, bo jestem łasy na słodkie, a z piecyka dostałem śniadanie, co je dla mnie naszykowała moja bidna stara maciocha. Tyle co jajko sadzone, ale zrobiłem se tosta i mlaszcząc pożarłem to jajko z tostem i dżemem, czytając gazetę. W gazecie było jak zwykle o ultra kuku i napadach na banki i strajkach, i jak to piłkarze doprowadzają do tego, że strach wszystkich paraliżuje, bo ci odgrażają się, że nie będą grać w najbliższą sobotę jak nie połuczą za to więcej szmalu, te wredne malczyki byki. I że dalsze loty kosmiczne i stereo ti wi z jeszcze większymi ekranami, i darmowe paczki mydlanych płatków za etykiety od zup w puszkach, niebywała okazja tylko przez jeden tydzień, aż się obśmiałem. I był wielki gromadny artykuł o Współczesnej Młodzieży (znaczy się o mnie, więc ukłoniłem się w klasycznym stylu, obszczerzając kafle jak z uma szedłszy) jakiegoś tam bardzo umnego łysonia. Przeczytałem go i sobie uważnie, braciszkowie, żłopiąc ten stary czaj filiżana za taską za czaszką, siorb siorb i do tego chrup chrup kawałki czarnego tostu zanurzone w dżem ehem i jajko śmajko. Ten rozumniak pieprzył normalnie o braku rodzicielskiej dyscypliny, jak on to nazywał, o niedoborze uczycieli takich fest horror szoł, co by obłomotali tym krwawym łapserdakom ich niewinne rzopiątka, aż by zaczęli bu-hu-hu o litość. Wszystko to hojdy bojdy i do śmiechu, ale zawsze miło wiedzieć, o braciszkowie moi, że się nami ciągle interesują. Ani dnia, żeby nie było czegoś o Współczesnej Młodzieży, ale najlepsza rzecz, jaką dali w tej starej gazecie, to kiedy jakiś drewniak w psiej obroży napisał że jako sługa Boży i po głębokim przemyśleniu on uważa, iż To Szatan Hula Po tym Padole Łez i tak jakby się chytro zakrada w te młodziutkie niewinne ciała, i że to świat dorosłych jest temu winien przez te swoje wojny i bomby i absurdalność. No i git galant. Chyba on wie, co gada, skoro z niego ten zawodowy kapłon i bogusław? Czyli że do nas, młodych i niewinnych malczyków, nie można mieć o nic pretensji.
Recht recht recht.
Jak już dałem parę razy hyp hyp napchawszy ten mój niewinny żołąd, wziąłem się dostawać z szafy łachy na dzień, wkluczywszy radio. Szła muzyka, bardzo fajniutki kwartecik smyczkowy, o braciszkowie moi, Claudiusa Birdmana, co go niepłocho znałem. Tylko ażem się obśmiał od przydumki, jak w jednym takim artykule o Współczesnej Młodzieży kiedyś pisało, jaka ona byłaby, ta Współczesna Młodzież, lepsiejsza, tylko żeby ją pobudzać do Wrażliwości Artystycznej w Rozmaitych Dziedzinach Sztuki. Pod wpływem Wielkiej Muzyki, pisało tam, i Wielkiej Poezji ta Współczesna Młodzież normalnie uspokoi się i będzie taka więcej Kulturalna. Aha! Kulturalna, syf że mi w jaja! Mnie, o braciszkowie moi, muzyka zawsze tak naostrzyła, że poczułem się jak sam God Gospod, że tylko łomot tym piorunem i grzmotem, i żeby mi te mużyki i psiochy tylko wyły w mojej ha ha ha władzy. A jak sobie opluskałem niemnożko ryja i graby, i już odziawszy się (moje dzienne łachy były takie normalnie studenckie, no, ciemnosine kaloty i sweter z bukwą A jak Alex) pomyślałem, że przynajmniej mam czas (no i dziengi, bo w karmanach było u mnie dość tego kasabubu) zajrzeć do butiku z płytami po to stereo Dziewiątej Beethovena (znaczy się tej z chórami), co ją sobie przyrzekłem i zakazałem już dawno temu, na płycie Masterstroke w nagraniu Esh Sham Symphony pod batutą El Muhaiwira. No i wyczołgałem się, o braciszkowie moi.