Ale potem flekowali mnie już kolejno, szwyrgając mnie jeden drugiemu jak tę krwawą, zeszmaconą piłkę, o braciszkowie moi. z piąchy mi ładując to w jaja, to w ryj, to w brzuch i przy tym z buta, aż nareszcie przyszło mi się rzygnąć na tę podłogę i daże skazałem na to jak z uma szedłszy: — Ja winowat, oj, braciszki, tak że nielzia! Ja winowat winowat i winowat. — A ci dali mnie odrywki ze starych gazet i kazali, żebym wytarł, i na ostatku przymusili mnie, że mam uładzić do czysta trocinami. A potem zagaiwszy no po prostu jak serdeczni moi przyjaciele kazali siad na zad i że wreszcie sobie grzecznie porozmawiamy. I na to wszedł zobaczyć się ze mną P. R. Deltoid, bo miał biuro w tym nastojaszczym budynku, z wyglądu bardzo ustawszy i zbrudłachany, i zaczął od słów: — No i stało się, Alex, mój chłopcze, co? Toczka w toczkę jak przewidywałem. No i proszę proszę, no tak. — Po czym zwrócił się do miłych cyjniaków: — Cześć, inspektorze. Cześć, sierżancie. Cześć i dobry wieczór wszystkim. No, to ja mam tę sprawę z głowy, no i tak. Proszę proszę, jak ten chłopak wygląda? Coś wydaje mi się że nie za bardzo.
— No cóż, gwałt się gwałtem odciska — zagaił ten najważniejszy jak święty baranek. — Bo stawiał czynny opór zatrzymującej go legalnie policji.
— No i sprawa z głowy, no tak — powtórzył — P. R. Deltoid. I wyślepił się na mnie tak całkiem zimno, jakbym ja teraz już był rzecz, a nie zakrwawiony, pobity i bardzo ustawszy człowiek. — Chyba muszę jutro pokazać się w sądzie.
— To nie ja zrobiłem, braciszku, proszę pana— odezwałem się tak ciut płaksiwie. — Bardzo proszę za mną przemówić, bo nie jestem taki doszczętnie zły. To inni zdradziecko wciągnęli mnie, proszę pana, i podprowadzili.
— Rozśpiewał się jak makolągwa — zaszydził ten bonziak. — Aż dach się unosi od jego śpiewu.
— Przemówię — rzekł chłodno P. R. Deltoid. — Nie bój się nic, będę jutro w tym sądzie.
— Gdyby pan miał chęć mu przyłożyć po mordzie — włączył się najważniejszy — to proszę się nie krępować. My go przytrzymamy. Dla pana to chyba znów ciężkie rozczarowanie.
Na to P. R Deltoid uczynił coś, o co nigdy bym nie posądził takiego jak on, co ma obowiązek społeczny ratować i wychowywać nas, niegrzecznych małyszów na takich po nastojaszczy horror szoł małyszów, a zwłaszcza przy tych gliniarzach. Postąpił się bliżej i napluł. No tak, napluł. W ryja mi napluł tak fest, na całego, potem wytarł se ten mokry, zapluty pysk wierzchem dłoni. A ja wziąłem swój zakrwawiony tasztuk i tarłem, i ocierałem, i wciąż tarłem sobie oplute lico, powtarzając: — Dziękuję panu, bardzo panu dziękuję, to bardzo szlachetnie z pana strony, ogromnie panu jestem wdzięczny. — Po czym P. R. Deltoid wyszedł ani słowem się już nie odzywając.
A polucyjniaki wzięli się za to długie zeznanie, co je miałem podpisać, to ja podumałem sobie: a niech was piekło i szlag trafi, a jeżeli wy wszyscy jesteście po stronie dobra, to ja cieszę się, że po tej drugiej. — No i fajno — skazałem — wy zafajdane skurwysynki, o, tym jesteście, wy gnojne łachmytki. Bierzta, czemu nie, wszystko se bierzta. Nie idę się więcej czołgać na brzuchu, wy parchate kundle. Od czego chcecie zacząć, wy zacuchłe szajsowate bydlaki? Jak ostatni raz byłem w poprawczaku? A to horror szołe pażałusta, horror szol. — I posunąłem im wszystko jak leci, a ten mili stenograf, bardzo cichy i spuknięly członio, po prawdzie to sawsiem nie w typie gliniarza, bazgrał tej rozpiski stronę za stroną za stroną za. Wszystko im posunąłem, i ultra kuku, i stary zachwat, i łomot, i ryps wyps tam i nazad, wszystko, aż do tej nocy u starej bogatej psiochy z jej miau miau kiciorami. I postarał się ja, żeby moi tak zwani drużkowie tkwili w tym aż po szyję. A jak przekopałem się przez to wszystko, ten mili stenograf robił takie wrażenie, jakby mu było trochę słabo; nieszczęsny mudak. I ten ważniak mu skazał tak więcej miłosiernie:
— Już dobrze, synu. teraz idź napij się czaju i przestukaj cały ten brud i plugastwo, tylko przedtem ściśnij sobie nos klamerkami do bielizny, w trzech kopiach, żeby nasz miody przystojniaczek mógł to podpisać. A ciebie — zwrócił się do mnie — już można odprowadzić do ślubnych apartamentów z wszelkimi udogodnieniami i z wodą bieżącą.
W porządku — tym ustawszym głosem do dwóch gliniarzy z tych zaiste najtwardszych — zabierzcie go.
Więc odprowadzili mnie na kopach i z piąchy i na twojamaci do tych klatek i zakluk zakluk w celi, gdzie było już pewnie z dziesięciu albo dwunastu zakluczonych, w tym wielu pijanych. Było wśród nich po nastojaszczy unter bydło, użasna trwohyda, jeden z klufem do imentu wyżartym i gębą rozdziawioną jak wielka czarna dziura, jeden chrapiący na podłodze, rozwalony, a glut mu z ryja cały czas wyciekał i jeden, co jakby cały fekał se normalnie dawał w kaloty. Było także dwóch jakby dupodajnych, obaj napalili się na mnie i jeden mi prygnął na grzbiet i przyszło mi się z nim fest poharatać i tak śmierdział jakby denaturką i tanią perfumą, że o mato się znów nie porzygałem, tylko już nie miałem czym, o braciszkowie moi. A potem drugi z łapami do mnie i ci dwaj zaczęli się szarpać z charkotem, obaj napaleni na moją płyć. I tak wzięli się rozrabiać, aż paru gliniarzy wpadło i pałami dało im obu taki łomot, że im przeszła zadyma i już całkiem spoko usiadłszy zagapili się w przestrzeń, a po mordzie jednemu z nich stary blut kap kap i kap. W celi były daże i prycze, ale zapełnione. Wdrapawszy się po jednej na sam wierzch (a spiętrzone były po cztery) znalazłem starego chryka, jak chrapał, nawierno pizgnięty tam na górę przez łapsów. Tak czy siak zwaliłem go w niz (nie był znów taki ciężki) i ruchnąwszy na jakiegoś tłuściocha, żłopaka, co kimał na podłodze, obaj zbudzili się i w skrzyk, i zaczęli się tak wzruszająco łomotać. A ja leżąc na tym zacuchłym barłogu, o braciszkowie moi, zapadłem w oczeń ustawszy i wymęczony i obolały sen. Ale nie był to właściwie sen, tylko jakby przeprowadzka do innego, lepszego świata. W tym innym, lepsiejszym świecie, o braciszkowie moi, znalazłem się jakby na wielkim polu, gdzie najrozmaitsze kwiaty i drzewa, i był jakby kozioł z mordą jak u człowieka, grający na takim flecie. A potem się wydźwignął jak słońce sam Ludwik Van z mordą jakby z pioruna i grzmotu, w halsztuku i z rozwianymi dziko wło sami, no i usłyszałem Dziewiątą, jej ostatnią część, ze słowami ciut pomieszanymi, jakby wiedziały, że wypada się tak pomieszać, bo to jest we śnie:
Ale melodia się zgadzała, co wiedziałem, jak mnie zbudzili dwie minuty później albo dziesięć, albo dwadzieścia godzin albo dni, albo lat, bo zegarek mi odebrali. Stał pode mną gliniarz, jakby na wiele wiele mil i jeszcze mil w głąb i szturgał mnie długim kijem zaopatrzonym w kolec i mówił:
— Budź się, synu. Budź się, ty przystojniaczku. Czeka cię dopiero prawdziwy kłopot.
A ja na to: — Dlaczego? Kto? Gdzie? Co takiego? — A melodia Ody do radości z Dziewiątej wyśpiewuje gdzieś we mnie naisto wunder bar i horror szoł. A policjant:
— Złaź i dowiesz się. Mamy dla ciebie, synu, naprawdę wspaniałe wiadomości. — No to wykarabkałem się zesztywniały i obolały i tak naprawdę jeszcze nie ocknięty, a ten szpik, roztaczający silną woń sera i cebuli, wyszturgał mnie z brudnej, chrapiącej klatki, aby dalej po korytarzach, a przez cały czas ta stara melodia Piękna Boża skro, radości, aż iskrzyła się we mnie. I weszliśmy jakby do bardzo eleganckiej stróżówki z maszynami do pisania, kwiatami na biurkach, i przy tym jakby najgłówniejszym biurku siedział ten ważny gliniarz i wgapiał się we mnie bardzo serio i przygważdżał mnie zimnym wzrokiem, który wbił w moje wciąż senne ryło. Więc ja do niego: