Tej niedzieli z rana kapłon wziął i wyczytał z knigi o takim, co słyszał, a nie załapał się na to słowo, że jakby dom budował na piachu i zaczęło lać, i deszcz, i grom z nieba łubudu, i dom poszedł w cholerę. To ja podumałem, że tylko nastojaszczy durak budowałby na tym piachu i że taki chleborak to musiał lepszych mieć sąsiadów i drużków jechidnych, co tylko by się obszczerzali, a żaden mu nie bałaknie, że tak budować to głupiego robota. I dał skowyt nasz kapłon: — To recht, ferajna! I na zakończenie odśpiewamy hymn 435 ze śpiewniczka. — Rozdał się stuk i bach i szt szt, jak obecni wzięli się za te małe uświnione Śpiewniczki więźnia, temu leci z rąk, ci znów liżą i przewracają ćlp ćlp stroniczki, a wściekłe ciurmaki powrzaskują: — Nie gadać tam, skurwle. Widzę cię, 920537. — Ja płytę, ma się rozumieć, już gotową miałem na stereo i puściłem tę łatwiuchną muzykę organową z jej grouuu ouuu ouuuuuu i zeki się wkluczyli w śpiew, coś okropnego:
Robili z tych durackich słów istny wyj i bek, a bogustaw ich popędzał, jak batem siepnąć: — Głośniej, do cholery, śpiewać! — a do tego ciurmaki: — No, czekaj ty, 7749222 — i: — Łeb ci rozwalę, gnojku! — Wreszcie było z tym aut i kapłon zakluczyclass="underline" — Niechaj was Trójca Przenajświętsza ma w opiece i uczyni dobrymi, amen — i wszystko poszurgało do drzwi przy takim fajnym kawałku II symfonii Adriana Schweigselbera, wybranym, o braciszkowie moi, przez Niżej Podpisanego. Co za ferajna, myślałem, stojąc przy tym naszym stereo w kaplicy i patrząc, jak ten szajs ludzki człapiąc wygruża się i robi jaaaurrr i beeeeaa jak zwierzęta, i pokazuje mi zafajdanymi paluchami cha ci w de! że niby ja tu mam przywileje. Kiedy się ostatni wyczołgał z grabami obwisłymi jak u goryla i potoczywszy fajnie gromko łup w tył czaszki od jednego ciurmaka, co jeszcze się został, a ja wykluczyłem stereo, podlazł do mnie ten kapłon, pykając rakotwora, jeszcze w tym ciuchu bogusławskim, w koronkach i cało na biało, no jak dziewuszka.
I zagaił w te słowa: — Jak zwykle dzięki ci, mój mały 6655321. Co też dzisiaj nowego? — Bo ten kapłon, wiadomo, chciał się zostać za oczeń ważnego świętojebliwca w tym ich świecie Religii Penitencjarnej i do tego było mu nużne oczeń horror szoł dobre świadectwo od Naczalnika, więc łaził i kiedy niekiedy zakapował Naczalnikowi. co za mroczne spiski knują się u pryznerów, a tego szajsu dużo połuczał ode mnie. Sporo było tak tylko wydumane, ale bez tego, żeby coś po nastojaszczy, się nie obeszło, na przykład jak do naszej celi doszło po rurach kanalizacyjnych puk puk puk-i-puk-i-puk puk-i-puk że duży Harriman ma się wyłamać. W czasie żarcia miał stuknąć klawisza i wypsnąć się przeodziawszy w jego ciuch. A potem jak na stołówce miało się ustroić wielkie rzucanie tą szajsowatą piszczą, co ja też wiedziałem i doniosłem. A bogusław podał wiadomość do góry i zarobił pochwałę od Naczalnika za Społeczne Podejście i Czujne Ucho. Więc na ten raz odkazałem i to nie była prawda:
— Owszem, tak jest, proszę księdza, doszło po rurach, że przybył nielegalny transport kokainy i będzie ją rozprowadzać jakaś cela na 5 kondygnacji. — A wsio przydumałem w lot bałakawszy, jak i przedtem dużo tych opowiastek, a bogusław był wsio taki wdzięczny i mówił: — Fajno fajno fajn. Ja to przekaże Samemu — bo tak mianował Naczalnika. Więc ja mu na to:
— Postarałem się, proszę księdza, nieprawdaż? — Do tych z wierchuszki ja zawsze odzywałem się moim grzecznym i dżentelmeńskim głosem. — Wszak staram się regularnie?
— Myślę — na to kapłon — że tak na ogół biorąc to i owszem, 6655321. Wiele nam pomagasz i sądzę, że wykazujesz się szczerą chęcią poprawy. Tylko tak dalej, a nie wątpię, że uzyskasz bez większego trudu przedterminowe zwolnienie.
— Ale — powiadam — proszę księdza, a co z tą nową sztuczką, co krążą pogłoski? Że ta nowa jakby kuracja, po której zaraz się wychodzi z więzienia i z gwarancją, że nigdy więcej?
— O — powiedział, nagle cały w czujność. — A gdzie to słyszałeś? Kto ci takich rzeczy naopowiadał?
— Te rzeczy krążą, proszę księdza — powiadam. — Przypuśćmy, że dwaj strażnicy rozmawiają i człowiek nie da rady, musi dosłyszeć. A znów ktoś na warsztacie złapie kawalątko gazety i wszystko to jest w niej detalicznie opisane. Może ksiądz by mnie, proszę księdza, polecił na ten zabieg, że ośmieliłbym się zasugerować?
Widać było, jak on główkuje, pykając ze swego rakotwora i mózgoląc, ile mi opowiedzieć z tego, co sam wie, a o co ja zagabnąłem. Nareszcie zagaił: — Domyślam się, że ci się rozchodzi o technikę Ludovycka.
A wciąż chował się bardzo czujnie.
— Nie wiem, jak się nazywa, proszę księdza — odkazałem. — Tylko wiem, że to pozwala szybko wyjść i zapewnia gwarancję, że więcej człowieka nie posadzą.
— Owszem — powiada, a brwi mu się tylko nasępialy, jak się na mnie z góry wyślepił. — Tak to i wygląda, 6655321. Na razie oczywiście w stadium eksperymentu. Bardzo proste, ale też i bardzo drastyczne.
— Ale już się wprowadza u nas, proszę księdza, nieprawdaż? — zapytałem. — Te nowe, takie więcej białe budynki, proszę księdza, przy murze południowym. Jak była gimnastyka na wybiegu, to widzieliśmy, kiedy je stawiali.
— Jeszcze się nie wprowadza — odkazał — nie w naszym więzieniu, 6655321. Sam nie ma do tego przekonania. Muszę przyznać, że podzielam jego wątpliwości. Chodzi o to, czy technika Ludovycka rzeczywiście może kogoś uczynić dobrym? Albowiem dobroć, 6655321, bierze się z ludzkiego wnętrza. Dobroć to kwestia wyboru. Kiedy człowiek nie może wybierać, to nie jest już ludzkie. — Jeszcze długo by ubijał ten szajs, ale dało się słyszeć, że już następny oddział zakluczonych starabania się brzdęg brzdeg po żelaznych schodach na swój kawałek religii. Wiec rzekł: — Pogadamy o tym kiedy indziej. A na razie bierz się za program dowolny. — Więc poszłem do naszego stereo i puściłem J. S. Bacha preludium na chór Wachet auf i władowała się cuchnąca kucza tych brudnych skurwli, bandziorów i zboczeńców szłop szłop jak przegrane jakieś małpoludy obszczekiwane i pędzone batem przez ciurmaków. I za chwilę więzienny kapłon już pyta ich:
— To co teraz, ha?
Na to miejsce żeście się włączyli.
Tego ranka były u nas cztery porcje tej religii więziennej, ale bogusław już nie odezwał się do mnie, jak chodzi o technikę Ludovycka, co by to nie było, braciszkowie. Odrabotałem swoje przy stereo i bałaknął mi tylko dzięk dzięk i odwiedli mnie apiać do celi na 6 kondygnacji, gdzie miałem ja swoje cuchnące i tłoczne żyliszcze. Ten ciurmak nie był akurat najgorszy i nie przyładował mi daże w łeb ani kopa, jak mnie wpuszczał, tyle co bałaknął: — I znajdujemy się z powrotem, synku, w naszej kałuży. — No i faktycznie oto moi drużkowie nowego typu, sam kryminał i przystupniki na sto dwa, jeszcze chwała Bogu, że nie zboczeni. Na swojej pryczy Zophar, bardzo chudoszczawy i śniady, jak zawsze truł i truł tym głosem jakby rakowatym, że nikomu się nie chciało słuszać. Teraz jakby do nikogo posuwał o taki razkaz: — A że w tym czasie nie szło dostać kluka (co by to nie znaczyło, braciszkowie) nawet za melona pierdolców i za dziesięć, to co ja robię, no, poszłem do Indora i mówię, że mam jutro to siupsko i czy on by czegoś nie skombinował? — Cały czas ta po nastojaszczy kryminalna starożytna grypsera. I był Murko bez jednego oka, co jak raz obdzierał sobie paznokcia u nóg po kusoczku, że w niedzielę od święta, I był też Wielki Żyd, bardzo prędki mużyk i pocący się, wyciągnięty w kojce na wznak jak truposz. A prócz nich Jajasio i Doktor. Jajasio był na balszoj zły i cięty i żylasty, specjalista od przemocy seksualnej i te pe, a znów Doktor udawał, że potrafi wyleczyć syfa i trynia i różne upławy, a tylko zastrzykiwał wodę: no i tak uśmiercił dwie dziuszki zamiast, jak się zobowiązał, usunąć im czego nie chciały mieć. Była to sawsiem brudna przeciwna i użasna ferajna i nie miałem ja przyjemności co by obszczać się z nimi, jak i wy w nastojaszczy moment, o braciszkowie moi, ale to już niedługo.