I wjechałem na dziesiąte piętro i patrzę, numer 10-8 jak zawsze, i grabki mi się zatrzęsły i wciąż dygotały, kiedy wyjąłem z karmana swój kluczyk. Ale zebrałem się w sobie i wbiłem fest klucz do zamka, odkluczyłem go przekręciwszy i rozpachnąłem, i wszedłem i widzę trzy pary zaskoczonych i ciut nie przelękłych ślepi wpatrzonych we mnie, a to byli faty i maty jedzący śniadanie, a oprócz nich jakiś trzeci członio, którego w życiu nie widziałem, duży i tęgi bych w samej koszuli i szelkach, jak u siebie, o braciszkowie moi, siorbał czaj z mlekiem i żwy żwy żwykał sobie tostu i jajko śmajko. Ten obcy właśnie pierwszy się odezwał i tak do mnie powiada:
— A ty co za jeden, koleżko? Skąd masz klucz? Za drzwi, żebym ci ryja nie wcisnął. Wyjdź i najpierw zapukaj. A potem wyjaśnisz, czego tu chciałeś, ale to raz dwa.
Ef i em siedzieli jak skamieniawszy i widno, że nie czytali gazety, teraz przypomniałem sobie, że gazeta przychodzi dopiero, jak tatata wyjdzie już do roboty. Aż macica się odezwała: — Więc uciekłeś z więzienia. Och, co my zrobimy? Zaraz przyjdzie policja, och och och! Och ty zły niedobry chlopcze, żeby tyle wstydu nam przynieść! — i wierzcie mi albo całujta mnie w rzopsko, że dała się w bu hu huuu. Więc ja zacząłem wyjaśniać, że jak chcą, to mogą zadzwonić i dowiedzieć się w mojej Wupie, a ten obcy siedział przez cały czas i spodełbił się na mnie, umarszczony, jakby gotów mi przyładować z tej gromadnej byczej włochatej piąchy i faktycznie wbić mi ryja do środka. Więc ja do niego:
— Może byś mi odpowiedział co nieco, bracie? Co tu robisz i jak długo zamierzasz? Nie spodobał mi się twój ton, jakim to przed chwilą wyrzekłeś. Uważaj. No wyjęzycz się, słucham. — Ten mużyk był w typie robola, taki brzydziuga, lat może trzydzieści albo czterdzieści, teraz siedział rozdziawiwszy się na mnie i ani słowa nie wykrztusił. Aż ojczyk mój się odezwał:
— Trochę to nas oszołomiło, synu. Należało zawiadomić nas, że się pojawisz. Uważaliśmy, że jeszcze upłynie co najmniej pięć albo sześć lat, zanim cię wypuszczą. Co nie znaczy — dobawil, a wyrzekł to całkiem ponuro — aby nam nie było bardzo przyjemnie znów cię zobaczyć i to już na wolności.
— A to kto jest? — powiadam. — Dlaczego się nie odzywa? Co tu się dzieje?
— To jest Joe — odkazała maty. — On tu mieszka. Lokator. — I znów poleciała: — Oj, Boże Boże Boże.
— Ty — przemówił ten Joe. Wiem o tobie wszystko, mój chłopcze. Co zrobiłeś i jak serce złamałeś twoim biednym, zrozpaczonym rodzicom. No i wróciłeś, co? żeby znów im życie zamienić w piekło, tak? Ale po moim trupie, bo już dla nich jestem bardziej syn niż lokator. — Prawie bym się w głos obśmiał, gdyby nie to, że przez ten razdraz już mi się zaczęło zbierać na wymiot, kiedy ujrzałem, jak ten mudak w latach na oko prawie identiko jak moi ef i em stara się jakby po synowsku opiekuńczym ramieniem otoczyć moją zapłakaną maciochę, o braciszkowie.
— Tak — powiadam. I o mało sam bym załamawszy się nie padł zalany łzami. — Więc to tak. No, to daję ci całe pięć długich minut na wypieprzenie całego twego barachła zafajdanego won z mojego pokoju. — I prygnąłem do tego pokoju, a on był ciut za powolny, aby mnie zatrzymać. Jak rozpachnąłem drzwi, serce mi upadło aż na dywan, bo zobaczyłem, że to w ogóle już nie moja izbuszka, o braciszkowie moi. Żadnych flag i proporczyków na ścianach i ten mudak na ich miejsce pozawieszał zdjęcia bokserów, a jedno zbiorowe, jakby drużyna usadziła się grzeczniutko rączki założywszy i srebrna przed nimi tarcza. A później zobaczyłem, czego jeszcze brakuje. Moje stereo znikło i szafa z płytami też, i mój skarbczyk zakluczony, gdzie trzymałem spirtne i do ćpania maraset, i dwie czyste aż błyszczące strzykawki. — Coś tu wyprawiało się parszywie i po brudacku — wrzasnąłem. — A gdzie moje własne osobiste barachło, co z nim ustroiłeś, ty skur wy bladku? — Tak zwróciłem się do tego Joe, ale odpowiedział mi ojczyk:
— Wszystko to zabrała, synu, policja. Bo te nowe przepisy, wiesz, rekompensata dla ofiar.
Było mi już okrutnie ciężko nie pochorować się okropnie, ale baszka mnie rozbolała użasno i w pysku tak mi zaschło, że musiałem bystro po ciąg z flaszki mleka na stole i ten Joe się odezwał: — Wychowanie. Tak świnia robi. — A ja powiedziałem:
— Przecież ona umarła. Nie żyje.
— Ale koty — rzekł jakby pieczalno mój starzyk — zostały się bez opieki, zanim odczytano jej testament, więc przyszło się im wynająć kogoś, żeby je karmił. Więc policja sprzedała na opłacenie tej opieki wszystkie twoje rzeczy, ubrania i w ogóle. Takie jest prawo, synu. Ale ty nigdy się za bardzo nie troszczyłeś o prawo.
Musiałem usiąść, a ten Joe się odezwał: — Pytaj się czy można, zanim usiądziesz, ty niewychowany mały świntuchu — na co ja bystro mu się odgryzłem: — Zawrzyj no ten brudny tłusty loch, ty — i już brało mi się na mdłości. Więc postarawszy się dla zdrowia umiar zachować i uśmiech przemówiłem: — No dobrze, to jest mój pokój, nie da się zaprzeczyć. I tu jest mój dom. Co wy w tej sytuacji, moi drodzy ef i em, proponujecie? — A ci tylko patrzyli jak te ponuraki, maciocha się trochę trzęsła, lico miała do imentu w krechy i mokre od łez, w końcu facio mój się odezwał:
— Trzeba wszystko to rozważyć, synu. Nie możemy go, chyba rozumiesz? tak po prostu wziąć i wyrzucić. Bo widzisz, Joe pracuje tu na kontrakcie, ma robotę, jeszcze dwa lata i myśmy się z nirn umówili, nieprawda, Joe? No bo widzisz, synu, myśleliśmy, że ty jeszcze długo posiedzisz i ten pokój będzie stał bez użytku. — Trochę był zawstydzony, to się dało widzieć po ryju. Więc tylko się ułybnąłem i przytaknąłem jakby ze słowami:
— Wsio widno. Przywykli wy mieć trochę spoko i przywykli brać ekstra te ciut kasabubu. Tak to bywa. A wasz synek to był straszny kłopot i nic poza tym. — No i wtedy, wierzcie mi braciszkowie albo całujta mnie w rzopsko, tak jakby rozpłakałem się, okrutnie się użaliwszy nad sobą.
A mój tato na to:
— Bo widzisz, synu, Joe zapłacił już za następny miesiąc. To znaczy, że co byśmy nie zrobili w przyszłości, teraz nie możemy żądać, aby się wyniósł, prawda, Joe?
A ten Joe na to:
— Ja muszę troszczyć się o was oboje, bo jesteście dla mnie jak rodzony ojciec i matka. Czy to byłoby sprawiedliwe i fer, żebym ja odszedł i powierzył was czułej trosce tego smarkatego potwora, co nigdy dla was nie był jak prawdziwy syn? Teraz się pobeczał, ale wszystko to lipa i udawanie. A niech idzie i wynajmie sobie gdzieś pokój. Niech się nauczy, jak źle postępował i że taki zepsuty chłopiec jak on nie zasłużył sobie na tak dobrą mamusię i tatusia, jakich posiadał.
— W porządku — odezwałem się wstając i wciąż cały jakby zapłakany. — Teraz wiem, jak sprawy się przedstawiają. Nikt już nie chce mnie i nie kocha. Cierpiałem ja i cierpiałem i cierpiałem i wszyscy pragną, abym jeszcze pocierpiał. Pewnie! pewnie!
— Ty innym kazałeś cierpieć — odrzekł mi Joe. — Sprawiedliwie będzie, jak naprawdę pocierpisz. Dowiedziałem się o wszystkim, coś ty wyprawiał, jak siedzieliśmy tu wieczorami w rodzinnym kółku przy tym stole i aż strach było tego słuchać. Nieraz to mnie omal że nie zemdliło.
— Chciałbym znaleźć się — powiedziałem — znowu w więzieniu. W tej starej kochanej Wupie. Już idę — powiedziałem — i nie zobaczycie mnie więcej. Poszukam sobie własnej drogi, dziękuję. A wy miejcie to na sumieniu.
— Nie traktuj tego w ten sposób — odezwał się ojczyk, a maciocha robiła tylko bu hu huuu! z mordą wykrzywioną i hadką na wygląd, a ten Joe znowu ją objął, poklepywał i robił w kółko no no no całkiem po duracku. A ja do drzwi potykając się i wyszedłem, porzuciwszy ich na pastwę tej okrutnej winy, o braciszkowie.