Выбрать главу

— Ale co był gromadny i ciężki, to był, ten skurwysyn — powtarzał w kółko Jołop. Nie ponrawił mi się jego wygląd: był brudny i taki zmiętoszony, jak u mużyka, co się z kimś haratał, i oczywiście tak właśnie było, ale nie powinno się nigdy na to wyglądać! Po halsztuku jakby mu ktoś deptał, maskę miał rozdartą i ryło usmotruchane w brudzie z podłogi, więc wzieli my go w boczną uliczkę i doprowadzili co nieco do porządku, plując w halsztuki, żeby z niego zetrzeć to błoto. Czego my byśmy nie zrobili dla naszego Jołopa. Byliśmy z powrotem pod Księciem Nowego Jorku w try miga i według mego zegarka to nie trwało więcej niż dycha minut. Te stare babule jeszcze siedziały przy czarnej z mydlinami przy szkotach, cośmy je im zafundowali, więc my do nich: — No, dziewuszki. to co sobie każemy? — A one znów: — Jak to ładnie z waszej strony, chłopcy, niech Bóg was błogosławi, chłopcy! — i my na dzwonek i kelnera, teraz to już był inny, zakazaliśmy piwsko z rum bumem, bo się nam po nastojaszczy chciało pić, braciszkowie, i co tylko chciały te stare pudernice. Potem mówię do tych babuszek: — Myśmy wcale stąd nie wychodzili, no nie? Byliśmy tu przez cały czas, prawda? — A te bystro się połapały i mówią:

— Tak jest, chłopcy. Nie spuściłyśmy was ani na chwile z oka. Panie Boże wam błogosław — i piją.

Nie żeby to było aż takie ważne. Chyba z pół godziny minęło, zanim się pojawił jakiś znak życia ze strony polucyjniaków, i to też weszło raptem dwóch bardzo młodych szpików, całkiem jcszcze różowych pod tym wielkim hełmem. I jeden pyta:

— Wy coś może wiecie o tym, co się stało dziś wieczór w sklepie u Slouse'a?

— My? — powiadam niewinnie. — A co się stało?

— Kradzież i pobicie. Dwie osoby w szpitalu. A gdzie wyście dzisiaj byli?

— Ten wasz wredny ton mi się nie podoba — odrzekłem. — Mam gdzieś wasze insynuacje. To świadczy, że macie zbyt podejrzliwy charakter, moi mali braciszkowie.

— Oni byli tu przez cały wieczór, chłopcy — zaczęły wykrzykiwać te stare babulki. — Panie Boże ich błogosław! Nie ma na całym świecie lepszych niż oni chłopców, tacy mili, tacy uczynni! Byli tu przez cały czas. Nikt nie widział, żeby się stąd ruszyli na krok.

— My się tylko pytamy — powiedział ten drugi gliniarczyk — Wypełniamy swoje obowiązki, jak wszyscy. Ale jeszcze łypnęli na nas wrednie i z pogróżką, zanim się zmyli. Kiedy już byli przy wyjściu zrobiliśmy mi taki mały koncert na wardze: biribiri bibibi. Ale jeżeli o mnie chodzi, to jednak byłem ciut rozczarowany, że tylko tak się to odbywa i co za czasy. Tak naprawdę to nie ma z czym walczyć. Wszystko łatwe jak całuj mnie w rzopsko. No, ale jeszcze noc była młoda.

2

Kiedy wyszliśmy z Księcia Nowego Jorku, w świetle padającym z długiej witryny głównego baru zobaczyliśmy starego, bełkoczącego rzęcha czyli też ochlapusa, co wyrykiwał świńskie pieśni swych ojców i przy tym odbijało mu się bbe bbe, jakby taka świńska orkiestra w tych jego śmierdzących, zgniłych bebechach. Jak raz to, czego nigdy nie mogłem znieść. Po prostu ścierpieć ja nie mógł widoku, jak mużyk cały upaćkany i schlany i bekający zatacza się, w jakim by nie był wieku, ale zwłaszcza kiedy to był po nastojaszczy drewniak, jak ten tutaj. Stał tak jakby rozpłaszczony na ścianie i jego łachy to było jedno wielkie plugastwo, wymięte i rozmemłane i całe w błocku i w łajnie i w paskudztwie. No to wzięliśmy go i przyłożyli fest parę łomotów, a ten wciąż sobie śpiewał. Ta pieśń była o taka:

Owszem, wrócę do ciebie, moja mila,Jak ty już nie będziesz żyła.

Ale kiedy Jołop mu kilka razy przyłożył piąchą w to brudne żłopackie ryło, przestał wyć i zaczął wrzeszczeć: — No, jazda, załatwcie mnie, wy tchórzliwe skurwięta, ja już i tak nie chcę żyć w takim cuchnącym świecie. — Więc kazałem Jołopowi, żeby się trochę wstrzymał, bo czasem ciekawiło mnie, co takie stare próchno ma do powiedzenia o życiu i o świecie. Zapylałem: — O! A co w nim tak cuchnie?

Krzyknął: — Ten świat jest śmierdzący, bo pozwala, żeby młodzi tak traktowali starych, jak wy w tej chwili, i nie ma już prawa ani porządku. Ryczał na całe gardło i wymachiwał grabami, i rzeczywiście co do słów to radził sobie zupełnie horror szoł, tylko mu nie w porę wychodziło to hyp hyp z kiszek, jakby coś latało w nim po orbicie, albo jak gdyby jakiś wyjątkowy chamajda wtrącał się i hałasował, więc ten stary chryk mu jakby wygrażal pięściami i wrzeszczał: — To już nie jest świat dla starego człowieka i datego ja się was wcale nie boję, wy pętaki, bo jestem taki zalany, że nawet nie poczuję bólu, jak mnie będziecie bić, a jeśli mnie zabijecie, to jeszcze lepiej, bo ja wolę już nie żyć — To my ryknęli ze śmiechu, a potem obszczerzaliśmy tylko zęby nie odzywając się, i on wreszcie powiedział: — Co to w ogole za taki świat? Ludzie na Księżycu i ludzie krążą wokół Ziemi, jak te muszki koło lampy, a nie zwraca się już uwagi na ziemskie prawo i porządek.

Więc róbcie sobie najgorsze, co potraficie, wy tchórzliwe i brudne chuliganięta. — I zrobił nam koncert na wardze: prrr biribiri bibibi! tak jak my tym młodym gliniarzom, i znów zaczął śpiewać:

Ojczyzno, w bitwie moje męstwoDało ci pokój i zwycięstwo.

Więc myśmy władowali mu po nastojaszczy łomot, uśmiechając się całą gębą, ale on ciągle śpiewał. To się go podcięło, aż ruchnął ciężko na płask i rzygnęło z niego całym kubłem wymiocin z piwska. To było paskudne i szmucyk, wiec wzięliśmy go pod but, wszyscy po kolei, no i wtedy już krew czyli jucha, nie pieśń i nie rzygowiny, popłynęła mu z brudnego starego ryja. No i poszliśmy w swoją stronę.

Billyboy i jego pięciu kumpelków nawinęli nam się przy miejskiej elektrowni. W tych czasach, o braciszkowie moi, gangi łączyły się zwykle po czterech czy pięciu, jak do samochodu, bo czterech to była w gablocie udobna liczba, a sześciu to już górna granica. Czasem gangi się wiązały ze sobą, tworząc jakby małe armie do wielkiej nocnej wojny, ale przeważnie łuczsze było krążyć w niedużej liczbie. A ten Billyboy to było coś takiego, że mdliło mnie na sam widok tej tłustej a obszczerzonej mordy, i wsiegda czuć od niego było ten smród bardzo zjełczałego oleju, co to się na nim w kółko i w kółko smaży, nawet kiedy był odziany w swoje najlepsze ciuchy, jak siejczas. Przyłypali nas w tej samej chwili, kiedy myśmy ich przyłypali, i zaczęło się jakby takie bardzo spokojne kapowanie jedni na drugich. To będzie po nastojaszczy, to będzie jak trza, to będzie nóż, cepki, brzytew, a nie jakaś tam piącha i but. Billyboy i jego kumple przekrócili to czym akurat byli zajęci, bo właśnie się gotowali, żeby wykonać coś na młodej a płaksiwej dziuszce, którą sobie zgarnęli, nie starszej niż dziesięć lat, darła się na cały glos, ale ciuchy jeszcze miała na sobie, sam Billyboy dzierżył ją za jedną grabulę, a jego przychwost Leo za drugą. Pewnie byli jak raz na etapie świńskiego słowa i gotując się do następnego czyli niemnożko ultra kuku. Jak tylko nas zobaczyli z daleka, od razu puścili te małą psiczkę z jej bu-hu-hu, bo tam, skąd ją wzięli, jest przecież takich ile chcąc, i zaraz uciekła, tylko jej te cienkie białe giczki migały w mroku, ciągle robiąc to: — O! o! o! — A ja powiedziałem ułybając się bardzo szeroko i po przyjacielsku: — No, kogo ja widzę, to ten zatłuszczony śmierdzący cap Billyboy we własnej żałobie. Jak się masz, ty glu glu butlo najtańsza zjełczałego oleju po frytkach? No to chodź i weź po dzbukach, jeśli masz w ogóle dzbuki, ty wałachu z galarety odlany, ty! — I zaczęło się.