— Co się stało, synu? Masz jakiś kłopot?
— Chcę skończyć ze sobą — powiadam. — Już mam dosyć, ot co. Życie mi dało w kość.
Czytający obok mnie próchniak zaszumiał: — Cśśś — nie podnosząc oczu znad jakiegoś tam durackiego żurnała, w którym były tylko narysowane jakby takie gromadne sztuczki geometryczne. Coś mi to przypomniało. A ten pierwszy mudak powiada:
— Jesteś na to za młody, synu. Przecież ty wszystko masz przed sobą.
— Aha — odkazałem gorzko. — Jak sztuczny cyc. — Ten czytacz żurnału znów zasyczał: — Cśśś — tym razem podnosząc oczy i coś dla nas obu zaskoczyło. Już mi się zrobiło widno, co za jeden. A on tak po nastojaszczy i gromko:
— Ja nigdy nie zapominam kształtu, jak Boga kocham. Jaki co ma kształt, w życiu nie zapomnę. Mam cię, ty świnio, na Boga, ty młody zbrodniarzu. — Krystalografia, no tak. Właśnie to niósł wtedy z bibloteki. Sztuczne zęby tak horror szoł chrupały pod butem. Jego zdarte łachy. Knigi razrez i razbros, wszystkie o krystalografii. Pomyślałem, że lepiej pryskać stąd gdzie rak w trawie piszczy. Ale ten stary mudak już się zerwał, o braciszkowie moi, wrzeszcząc jak z uma szedłszy do wsiech próchniaków krugom pod ścianami przy gazetach i do tych, co kimali nad żurnałami przy stołach. — Mamy go — skrzyczał. — To ta świnia jadowita, ten zbrodniarz, co poniszczył książki o krystalografii, takie rzadkie, nigdzie nie do odkupienia, już nigdy. — Był w tym jakiś wariacki ton i odgłos, jakby ten chryk był po nastojaszczy z uma szedłszy. — To jest wzorowy okaz tych bestialskich i tchórzliwych młodziaków! — ryczał. — Tu pomiędzy nami. Mamy go w ręku. To właśnie on z kolegami pobili mnie i skopali i zmasakrowali. Obdarli mnie do naga i wyrwali mi zęby. Moja krew i jęki śmieszyły ich. Pognali mnie kopniakami do domu, gołego i bez przytomności. — Była to niezupełnie prawda, jak wiecie, braciszkowie. Coś miał jeszcze na tej płyci, nie był znów obdarty całkiem do naga.
Krzyknąłem:
— Ale to było przeszło dwa lata temu. W tym czasie zostałem ukarany. Dostałem nauczkę. Tylko popatrzcie się o tam — w gazetach — jest moje zdjęcie.
— Ukarany, co? — przemówił jeden stary typ jakby żołnierza, taki weteran. — Takich się powinno wytępić. Jak to hałaśliwe robactwo. Ukarany, powiadasz?
— Dobrze! dobrze! — odpowiedziałem. — Każdy ma prawo do własnych poglądów. Bardzo panów przepraszam. Już muszę iść. — I zacząłem się wycofywać z tej meliny z uma szedłszych próchniaków. Aspiryna! no właśnie. Można się wykończyć setką aspiryn. Ze starej apteki. Ale ten od krystalografii wrzasnął:
— Nie wypuszczać go! My go nauczymy co znaczy ukarany, tę świnię młodocianą, tego mordercę. Łapcie go. — I wierzcie mi albo to drugie, braciszkowie, ale kilku tych starych grzdyli, tak po dziewięćdziesiąt lat każdy, złapało się za mnie tymi trzęsącymi starymi grabkami, a mnie jakby zemdliło od woni tej starości zaśmiardłej i chorób wszelakich, zionącej od tych na wpół zdechłych mudaków. Ten od krystalografii dobrał się już do mnie i zaczął mi ładować w ryja takie drobne i słabiutkie szturganka, więc ja pytałem się wyrwać i uciec, ale te starychowskie łapska, co mnie dzierżały, były mocniejsze niż się spodziewałem. A potem inne chryki przykusztykały od gazet, aby też od siebie dołożyć Niżej Podpisanemu. Wykrzykiwali takie rzeczy jak: — Zatłuc go, stratować go, aby żywy nie uszedł, wybić mu zęby! — i cały ten szajs: i już było mi jasne, o co chodzi. To starość dorwała się do młodości, ot co. A niektórzy z nich powtarzali: — Biedny stary Jack, o mało nie zabił biednego Jacka, to on, właśnie ten bydlak! — i tak dalej, jakby to się wczoraj hapnęło. Bo dla nich to chyba wczoraj. I teraz już całe morze śmierdzących i śliniących się brudnych próchniaków usiłowało jakby dobrać się do mnie tymi wątłymi grabkami i starymi, zrogowaciałymi pazurkami, zgiełcząc i dysząc na mnie, a nasz kryształowy pogromszczyk był ciągle najpierwszy, ładując mi szturg i szturg nieprzerywno. A ja bałem się zrobić absolutnie cokolwiek, o braciszkowie, bo już lepiej dostawać taki wycisk niż poczuć się do wymiotu i ten okropny ból, ale z drugiej strony, rozumie się, fakt że i tak odbywa się gwałt wprawił mnie w takie nastrojenie że ten atak mój wygląda jakby zza rogu i tylko patrzy, czy już nie wyprygnąć i dawaj na całego.
Aż pojawił się biblotekarz, taki młodszy, i krzyknął: — Co tu się dzieje? Przestać mi natychmiast! Tu jest czytelnia. — Ale nawet nie zwrócili uwagi. Więc on powiedział: — Dobrze, w takim razie dzwonię na policję.
Więc ja uwrzasnąłem się, a nie myślałem, że mógłbym w życiu coś takiego uczynić:
— Tak tak tak jest, proszę dzwonić, proszę mnie ratować od tych starych wariatów. — Przyuważyłem, że ten biblotekarz się wcale nie pali do udziału w drace i do wybawiania mnie od furii szału i z pazurów tego próchniactwa: wziął i umknął do swojej dyżurki czy gdzie tam był telefon. Teraz już te chryki się strasznie usapały i czułem, że dałbym jednego prztyka i wszyscy by się przewrócili, ale ja pozwalałem, bardzo cierpliwie, żeby mnie trzymały te zgrzybiałe grabki, z zamkniętymi głazami, znosiłem te wątłe poszturgiwania w lico i słyszałem, jak starychowskie zdyszane głosy dają mi po twojamaci takimi słowami jak: — Ty smarkaty bydlaku, ty świnio, chuligan, łobuz, morderca, zabić go i tyle. — Wreszcie dostałem raz tak po nastojaszczy boleśnie w kluf że powiedziałem sobie o kurwa kurwa! i roztworzyłem oczy i targnąłem, aby się im wyrwać, co nie było trudne, braciszkowie, i lu przedarłem się z krzykiem do takiej sieni przed czytelnią. Ale ci starzy mściciele nic tylko za mną, dysząc jakby już mieli powyzdychać, a te szpony zwierzęce aż się im trzęsły, żeby dorwać się do Waszego Przyjaciela i Niżej Podpisanego. Po czym ktoś podciął mi nogi, łubudu! leżę na podłodze i oni mnie kopią, wiem usłyszałem już młode głosy w krzyku: — No już. spokój, spokój! — i wiedziałem, że przyjechało gliniarstwo.
3
Byłem tak jakby zamroczony, o braciszkowie, i nie widziałem za dobrze, ale musiałem tych szpików już na pewno gdzieś spotkać. Tego co mnie podnosił i mówił: — Dobrze już, dobrze, dobrze — prawie przy frontowych drzwiach Publo Biblo to wcale nie znalem, tylko wydał mi się bardzo młody jak na milicyjniaka, ale tamci dwaj tak wyglądali od pleców, że na pewno ich kiedyś widziałem. Siekli tych francowalych staruchów takimi małymi pejczykami siuch i siuch i siuch, dało się poznać, jaka to dla nich uciecha i radocha, przy czym pokrzykiwali: — Na i na, macie, wy niegrzeczne chłopaki. To was nauczy, że nie wolno urządzać rozruchów i naruszać Państwowego Spokoju, wy łotrzyki niedobre, wy. — No i zagonili tych sapiących i zadyszanych i mało nie konających mścicieli przedpotopowych z powrotem do czytelni, a potem się obrócili, obśmiewając się jak z uma szedłszy, i spojrzeli na mnie.
Starszy powiedział:
— No no no no no no no proszę. Kogo ja widzę. Przecież to mały Alex. Tyle czasu nie widu, o mój drużku. Jak leci? — Byłem jak odurzony, mundur i hełm (znaczy się szłom) nie pozwalały dobrze zobaczyć, kto to, chociaż lico i glos były mi doskonale znane. Po czym na drugiego łypnąłem i co do tej mordy, obszczerzonej i głupawej, nie było wątpliwości. Więc jakby zdrętwiały i coraz gorzej drętwiejący apiać i baczniej przyjrzał ja się temu no no no proszącemu. Więc to faktycznie stary szmałojowaty Billyboy, mój prastary wróg. A ten drugi to, rozumie się, Jołop, niegdyś mój drug i także samo wróg tego zatłuszczonego capa Billyboya, obecnie zaś gliniarz w mundurze i szłomie i z batem do utrzymywania porządku. Wyrwało mi się:
— Nie.
— A co, niespodzianka? — i stary Jołop dał się w rechot, który tak horror szoł zapamiętałem: — Chu chu chu.
— Niemożliwe — rzekłem. — To być nie może. Nie wierzę.
— Widzisz na własne ślipka — obszczerzył się Billyboy. — Żadnych zachwostek i bez cudów, chłopcze. Zajęcie w sam raz dla dwóch takich, co doszli do wieku zatrudnienia. Policja.
— Jesteście za młodzi — upierałem się. — Dużo za młodzi. Nie bierze się takich malczyków do gliniarstwa.
— Byli — wkluczył się stary policjant Jołop. Nie mogłem tego przeskoczyć, braciszkowie, naprawdę nie mogłem. — Byli za młodzi, wtenczas, młody mój drużku. A ty przecie od nas byłeś najmłodszy. No i właśnie jesteśmy.