Выбрать главу

— Wciąż nie mogę uwierzyć — powtórzyłem. Po czym Billyboy, ten poli mili cyjniak Billyboy, co go nie umiałem przeskoczyć, odezwał się do młodszego niż on gliniarczyka, co mnie dalsze a nieprzerywno dzierżał, i tego już nie chwyciłem:

— Chyba większy będzie pożytek, Rex. jak z nim pójdziemy na skrót. Chłopcy to chłopcy i tyle, wiecznie to samo. Nie warto wpuszczać się w karauł i cala tę rutynę. Znowu te jego sztuczki, my je znamy na pamięć, choć ty, oczywiście, ich nie możesz pamiętać. Rzucił się na bezbronnych starców i oni działali w obronie własnej. Ale prawo każe nam coś z tym zrobić.

— Jak to? — spytałem nie wierząc własnym uszom. — Przecież to oni rzucili się na mnie, braciszkowie. Nie jesteście po ich stronie i nie możecie. Ty zwłaszcza nie możesz, Jołop. To ustroił taki jeden chryk, z którym obaj raz pofiglowaliśmy za dawnych czasów, i teraz po tak długim czasie próbował się na mnie ciut i po niemnożku odegrać.

— Masz recht, że po tak długim czasie — odkazał mi Jołop. — Już tak horror szoł tych czasów nie pamiętam. A poza tym nie mów na mnie Jołop. Mów do mnie panie konstablu.

— Ale trochę się jednak pamięta kiwał raz po raz głową Billyboy. Nie był już po prawdzie taki tłusty. — Małych a niegrzecznych malczyków, takich prędkich w miganiu brzytwą, mamy obowiązek utrzymać w karbach. — I złapali mnie w taki fest uchwyt i poniekąd wywlekli z Publo Bibloleki. Przed budynkiem czekał glinowóz i za szafiora był ten co go wołali Rex. Poszturgali mnie i wpichnęli na tył glinowozu, a ja nie mogłem się pozbyć wpieczatlenia, że faktycznie to żart i że Jołop siejczas że i tak zdejmie szłom ze łba i zrobi chu chu chu chu. Ale nie zrobił. Odezwałem się, próbując opanować rosnący we wnętrzu strach:

— A stary Pietia, co stało się z Petem? I żałosna to sprawa z Żorżykiem — ciągnę. — Opowiadano mi.

— Pete, ach tak, Pete — powiada Jołop. — Jakbym sobie przypominał to imię. — Tu przyuważyłem, że wyjeżdżamy z miasta. Wobec tego pytam się ich:

— A dokąd my jedziemy?

Billyboy odwrócił się z przedniego siedzenia i odkazał mi: — Jeszcze nie ciemno. Mała przejażdżka na wieś, gdzie wszystko zimowe nagie i bezlistne, ale jakże bezludno i pięknie. To nie jest horror szoł, przynajmniej nie zawsze, ażeby wpychle w mieście za dużo widzieli z naszych karalnych skrótów. Bo ulice po różnemu utrzymywać należy w czystości.

I znów się odwrócił do przodu.

— Nu pagadi — odkazałem. — Co za kwacz? Po prostu nie chwytam. Dawne czasy to umarłe i przeszłe czasy. Czego narobiłem w przeszłości, za to poniosłem karę. Wyleczono mnie.

— Czytali nam o tym — zgodził się Jołop. — Szef nam czytał. Mówi że to doskonały sposób.

— Czytali — odbałaknąłem ciut zło i jechidno. — Ciągle taki z ciebie jołop, że sam nie przeczytasz, braciszku?

— Och nieee — odkazał mi Jołop tak oczeń miło i jakby z ubolewaniem. — Tak ze mną nie idzie rozmawiać. Było i już nie jest, mój drużku. — I jak mi przydziarmażył w kluf, aż cała ta jucha czerwo czerwona puściła się kap kap kap.

— Nikagda i ani krzty zaufania — stwierdziłem z goryczą, rozmazując tę juchę łapskiem. — Zawsze mi przychodziło z wami sam na samo gwałt i adzinoko.

— Tu będzie w sam raz — powiedział Billyboy. Teraz już byli my na okrainach miasta, po prostu wiocha i tylko łyse drzewa i kiedy niekiedy gdzieś jakiś ćwierk, i furkot jakiejś maszyny rolniczej w oddaleniu. Zmrok robił się już zupełny, jak to normalnie w środku zimy. Nigdzie żywej duszy, ludzkiej ani zwierzęcej. Tylko my we czterech. — Wyskakuj, Alex bojku — rozkazał Jołop. — Nic wielkiego. Taka sobie wersja skrócona.

Oni zasuwali a ten szafior tylko siedział za kółkiem, palił ryjka i czytał se małą książeczkę. Żeby dojrzeć, miał wkluczone światełko. Nie zwracał uwagi, co tam Billyboy i Jołop robią Niżej Podpisanemu. A co mi robili, mniejsza o to, w każdym razie tak jakby sapanie i du du du łomot na tle furkoczących maszyn rolniczych i ćwir ćwir ćwirkania w gołych (czyli łysych) gałęziach. W samochodzie pokazywał się pod lampką dymek oddechu i ten tam gliniarczyk spokojniutko przewracał sobie kartki. A ci przez cały czas pracowali nade mną, braciszkowie. Wreszcie Billyboy albo Jołop, nie umiem powiedzieć, odezwał się: — Myślę, że to by było na tyle, drużku, nie uważasz? — I dali mi na pożegnanie każdy jeszcze po razie w mordę i wykopyrtnąłem się i tak już zostałem na trawie. Był ziąb ale ja nie czułem zimna. A ci otrzepali łapska i założyli z powrotem szłomy na łeb i kurtki, bo je zdjęli, a następnie wsiedli do samochodu. — Zobaczymy się znów przy okazji, Alex — odezwał się Billyboy, a Jołop dał normalnie swój szutniacki rechot. Szafior doczytał stronę do końca i schował książkę, zapalił i odjechali do miasta. Mój były drug i mój były wróg machali na pożegnanie. A ja leżałem podziargany i zeszmacony.

Więcej nie mogłem.

Po jakimś czasie dopiero mnie rozbolało, a potem deszcz rozpadał się, taki lodowaty. Żadnych ludzi nie było widać, ani domu, gdzie by świeciło się. Dokąd ja mam iśćf nie mający domu i w karmanach ledwie parę kopiejek? Popłakawszy sobie bu hu hu huuu wstałem jakoś i poszagałem.

4

Do domciu, do domciu tęskniłem, do domciu, i faktycznie do DOMCIU trafiłem, o braciszkowie. Szedłem ja przez mrok i nie w stronę miasta, tylko tam, skąd było słychać ten szum jakby maszyny rolniczej. I znalazłem się jakby we wsi, co wydała mi się znajoma, ale może wsie (niby że wszystkie) wsie mają ten sam wygląd, zwłaszcza po ciemku. Tu domki stały, tam znów jakaś pijalnia, a całkiem na końcu wsi taka malutka dacza, sawsiem sam na samo gwałt i adzinoko, i dojrzałem nazwę połyskującą na furtce. Tam było napisane DOMCIU. Cały ociekałem tym lodowatym deszczem, więc moje łachy to już był nie szczyt mody, bo wyglądały pieczalno i raczej wzruszająco, bujny mój przepych zamienił się w mokry szajsowaty i rozczochrany kołtun przylepiony do czaszki, cały ryj miałem na pewno w siniakach i krwiakach, a kilka zębów kiwało się luzem, jak ich doruszyłem jęzorem czyli chlipadłem. I na całej płyci byłem obity, obolały i bardzo spragniony, tak że rozdziawiałem co chwila pysk na zimny deszcz, a żołądek mi cały czas burczał grrrr przez to, że od rana już nic nie jadłem, a i wtedy niewiele, o braciszkowie moi.

Skoro już napisano DOMCIU, a nuż ktoś mi tutaj pomoże? Otworzył ja furtkę i jakby ślizgnąwszy się po ścieżce, a deszcz zamieniał się w lód, zapukałem cicho i błagalnie do drzwi. Nikt się nie zjawił, więc postukałem troszkę dłużej i mocniej, i dopiero dało się słyszeć, że ktoś zaszagał do drzwi. Potem drzwi się uchyliły i głos męski zapytał: — Tak? o co chodzi?

— Och — stęknąłem — proszę mi pomóc. Policjanci pobili mnie i porzucili na drodze, żebym umarł. Och, błagam pana o coś do picia i czy mógłbym się zagrzać przy ogniu.

Tagda otworzyły się drzwi na roścież i zobaczyłem w środku jakby ciepły blask i płomienie po trzask trzaskujące. — Wejdź — zaprosił ten członio — kimkolwiek jesteś. Boże ci dopomóż, biedna ofiaro, wejdź i niech ci się przyjrzę. Więc potykając się wszedłem i nie było żadne udawactwo dla sfingu, o braciszkowie, naprawdę zeszmacony byłem i wykończony. Ten poczciwy chryk objął mnie za plecza i wciągnął do pokoju z tym ogniem i natyrlik od razu wiedział ja, gdzie jestem i dlaczego DOMCIU na tej furtce pokazało mi się takie znajome. Patrzyłem ja na tego czlonia i on patrzył się na mnie, tak życzliwie, i teraz już dokładnie go sobie przypomniałem. On zaś mnie natyrlik nie mógł zapamiętać, bo w tamte dni beztroskie ja i moi tak zwani drużkowie zawsze wykonywaliśmy co większe draki, łomot i figle, i zachwat w maskach, a to było naprawdę horror szoł jako przebranie. On był nieduży w średnim wieku, tak ze trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt i miał pingle na klufie. — Usiądź przy ogniu — zagaił — a ja ci przyniosę łyskacza z gorącą wodą. O jej jej, ktoś cię naprawdę pobił. — I obejrzał ze współczuciem mój łeb i ryj.

— Policja — wyjaśniłem. — Ta koszmarna policja.

— Kolejna ofiara — powiedział i tak jakby wzdychnął. — Ofiara nowoczesności. Przyniosę ci tego łyskacza, a później muszę ci trochę opatrzyć te rany. — I poszedł. Rozejrzałem się po tej udobnej małej izbuszce. Teraz były tu ciut nie same książki, kominek i parę krzeseł i jakoś dało się widzieć, że fifa tu żadna nie mieszka. Na stole pisząca maszynka i mnóstwo jakby skotłowanej bumagi no i przypomniałem sobie, że ten członio to pisarz. No tak: MECHANICZNA POMARAŃCZA. Aż dziwne, że to mi utkwiło. Ale nie mogę się zdradzić, bo teraz potrzebuję pomocy i życzliwości. Te okrutne dziobane wybladki w tym zafajdanym białym domu tak mi zrobili, że siejczas konieczna mi jest pomoc i życzliwość: i przymusili mnie, żebym ja sam fundował innym pomoc i życzliwość, jeżeli ktokolwiek zechce je przyjąć.