Było nas czterech na ich sześciu, jak już zaznaczyłem, tylko że stary bidny Jołop, niezależnie od swego jołopstwa, był wart ich trzech co do zaciekłości i w brudnej robocie. Nosił takie dość horror szoł cepki czyli łańcuch, owinięty dwa razy w pasie i odwinął go i zaczął ślicznie machać po głazach czyli oczach. Pete i Żorżyk mieli ostre jak trza noże, a co do mnie, to posługiwałem się starą, fajną i po prostu morderczą brzytwą, klórą teraz już potrafiłem operować i migać artystycznie i wręcz horror szoł. I tak żeśmy się zrażali po ciemku, stary Księżyc z ludźmi, co go obsiedli, właśnie wschodził i gwiazdy też migały ostro jak noże, którym pilno się włączyć. I udało mi się chlasnąć tą brzytwą z góry na dół, z przodu, przez ciuchy jednego z kumpli Billyboya, no bardzo bardzo zręcznie, nawet nie zadrasnąwszy ciała pod odzieżą i ten drug Billyboya nagle znalazł się w walce otwarły niby strączek grochu, z gołym brzuchem i z jajami na wierzchu, no i bardzo się zdenerwował i zaczął tak machać i wrzeszczeć, aż przestał uważać i dał wejście poczciwemu Jołopowi z jego cepkami jak wąż: w-h-h-hiiiisz-sz! tak że Jołop go zacepił po samych patrzalkach i ten drug Billyboya spłynął potykając się na oślep i wyjąc, że mało sobie serca nie wypruł. Dla nas wszystko dalej szło horror szoł i już wkrótce przychwost Billyboya walał się nam pod nogami, oślepiony przez cepki Jołopa i czołgał się w kółko i wył jak zwierzę, ale jeszcze raz wziął fest but w czaszkę i był aut aut i aut.
Z naszej czwórki Jołop, jak zwykle, tak na wygląd wyszedł najgorzej, to znaczy miał całe ryło we krwi i ciuchy upaprane i razrez ale poza nim wszyscy zachowaliśmy spokój i zdrowie. A teraz ten tłusty śmierdziel Billyboy, tego ja chciałem dostać! no i tańczę wokół niego z brzytwą niby jakiś golarz na statku podczas wielkiego sztormu i próbuję dopaść go na parę odlicznych cięć w to paskudne oleiste ryło. Billyboy miał nóż, taki długi sprężynowiec, tylko że był ciut za wolny i ciężki w ruchach, żeby mógł naprawdę zrobić komuś wredziochę. I z prawdziwą satysfakcją, braciszki, odtańczyłem ja przed nim walczyka — w lewo dwa trzy, w prawo dwa trzy — i ciachnąłem go w lewy i w prawy policzek, tak że dwie firanki krwi spłynęły jakby w te samej chwili, z. każdej strony jego tłustej, świńskiej, oleistej mordy jedna w świetle zimowych gwiazd. Ciekła ta jucha jak czerwone płachty, ale widać było, że on nawet nie poczuł, tylko pchał się na mnie jak brudny i tłusty niedźwiedź, i wciąż tylko dżgał tym nożem i dźgał.
Potem usłyszeli my syreny i już było wiadomo, że to gliniarze pędzą z armatami wytkniętymi przez okna z wozów i gotowi do strzału. Ta płaksiwa dziulka dała im znać, oczywiście, bo alarmowa budka stali niedaleko za elektrownią. — Ja cię rychło dostanę, nie bój się! — zawołałem — ty capie śmierdzący! Utnę ci te dzbuki jak nic. — I pobiegli, z wolna i zdyszani, na północ ku rzece, tylko przychwost Leo został charcząc na ziemi, a my poszliśmy w swoją stronę. Tuż za rogiem była alejka, ciemna, pusta i na obie strony otwarta, więc tam odsapnęliśmy, najpierw prędko dysząc, potem coraz wolniej i w końcu normalnie. Jakbyśmy leżeli u stóp dwóch ogromnych gór, to były bloki mieszkalne, i w oknach wszystkich żyliszcz migotało jakby niebieskie pląsające światło. Na pewno ti wi. Dzisiaj był tak zwany program światowy, czyli każdy na świecie oglądał jedno i to samo, kto tylko zechciał, a przeważnie to wpychle w średnim wieku ze średnich klas. Jakiś tam wielki sławny szutniak albo czarny syngier się wygłupia i wszystko to jest odbite w przestrzeni od sputników ti wi, braciszkowie moi. Odczekaliśmy dysząc i słyszeliśmy, jak te wyjące poli mili cyjniaki.przelatują na wschód, więc już kej o kej. Tylko bidny stary Jołop wciąż łypał na gwiazdy i planety i Księżyc z gębą tak rozdziawioną jak rybionek, co nigdy jeszcze nie widział tych rzeczy, i wreszcie powiada:
— Ciekawe, co tam na nich jest. Co też może być tam w górze na takich dingsach?
Szturgnąłem go fest pod żebro i mówię: — Ech, ty głupi skurwlu. Nie myśl o tym. Na pewno takie samo życie jak tu, że ktoś daje nożem, i drugi bierze. A na razie noc jest młoda, więc ruszmy się wreszcie, o braciszkowie. — Tamci na to ryknęli śmiechem, ale stary bidny Jołop tylko się na mnie tak serio wytrzeszczył i apiać zadarł oczy na gwiazdy i Księżyc. No i poszli my sobie alejką, a światowy program błękitniał z obu stron. Teraz był nam potrzebny wóz, więc skręcili my z alejki w lewo i okazało się, że jesteśmy na Priestly Place, bo rzuciła nam się w głazy ta wielka figura z brązu, jakiś starożytny poeta z górną wargą jak małpa i z fają wetkniętą w obwisły ryj. Idąc dalej na siewier doszli my do parszywego starego Filmodromu, który się łuszczył i sypał, bo już prawie nikt tam nie zaglądał oprócz takich malczyków jak ja i kumple, a i to tylko na zgiełk albo razrez, albo trochę tego ryps wyps ryps wyps po ciemku. Z afisza na froncie, oświetlonym parą upstrzonych przez muchy reflektorów, można było wyczytać, że leci jak wykle taki western, gdzie aniołowie są po stronie szeryfa z Usa, co rąbie z sześciostrzałowca do koniokradów z piekła rodem na padbor, jak to na huzia produkował w tych czasach nasz Gosfilm. Pod kinem zaparkowane wozy nie były znów takie wunder bar, przeważnie stare zafajdane gabloty, ale znalazł się jeden Durango 95 i pomyślałem, że to się nada. Georgie miał na kółku tak zwany wsiotwieracz i władowaliśmy się: Jołop i Pete na zadnie, jak lordowie pykając sobie z rakotworów, a ja wkluczylem stacyjkę i dałem zapłon i warknęło nawet zupelnie horror szoł, z tym fajnym ciepłym wibro i pomrukiem, co to czuje się w kiszkach. Potem na but i cofnęliśmy się klasycznie, i nikt nas nie przyłypał.
Poigraliśmy sobie ciut po tak zwanym Centrum, strasząc drewniaków i babulki na przejściach, goniąc zygzakiem koszki i te pe. A później szosą na zachód. Nie było wielkiego ruchu, więc wciskałem girę normalnie w dechę prawie że na wylot i Durango 95 siorbał drogę jak makaron. Wkrótce były już tylko zimowe drzewa i mrok, braciszkowie moi, taki wiejski mrok, i raz przejechałem po czymś dużym i z warczący zębatą paszczą nagle w reflektorach, potem skrzyknęło i glamznęło pod nami i stary Jołop na zadku mało sobie łba nie odrechotał: ho ho ho! A potem przyuważyliśmy jakiegoś małysza z dziuszką pod drzewem na lib lib i przystanęli my, i wznieśli okrzyk na ich cześć, a potem daliśmy obojgu wycisk, ale tak niemnożko i od niechcenia, tylko żeby się popłakali, i znów pajechali. Co teraz było nam potrzebne, to normalnie wizyta z zaskoczenia. To dopiero podnieca, to jest coś! do śmiechu i do łomotu w ultra gwałt. Wreszcie dotarli my do takiego osiedla i zaraz za nim była jakby mała osobna dacza z kawałkiem ogrodu. Księżyc już wzeszedł na balszoj i ten domek widno było dokładnie jak w dzień, kiedy odpuściłem gaz i po hamulcach, a ci trzej chichrali się jak z uma szedłszy, i widzieliśmy nazwę na furtce: DOMCIU… co za ponura nazwa. Wylazłem z wozu i kazałem kumplom ściszyć ten uśmiech i zachować powagę, odkryłem tę malutką furtkę i podszedłem do drzwi od frontu. Zapukałem delikatnie i nikt się nie zjawił, więc zapukałem ciut mocniej i na ten raz usłyszałem kroki, potem odciąganie zasuwy, potem drzwi się troszeczkę uchyliły, może na cal, tak że zobaczyłem oko patrzące na mnie, a drzwi były zakryte na łańcuch. — Kto tam? — Głos był jakiejś fifki, tak na ucho sądząc dość młodej dziulki, więc odezwałem się bardzo wytwornym głosem jak prawdziwy dżentelmen:
— Bardzo panią przepraszam, jest mi tak przykro, że państwa niepokoję, ale wyszliśmy na spacer i mój przyjaciel nagle zasłabł z takimi objawami, że teraz leży na szosie nieprzytomny i rzęzi. Czy byłaby pani tak dobra pozwolić mi skorzystać ze swego telefonu i zadzwonić na pogotowie?
— U nas nie ma telefonu — powiedziała ta fifa. — Bardzo mi przykro. Musi pan niestety iść do kogoś innego. — Z wnętrza tego malutkiego żyliszcza wciąż było słychać klak klak klakot-i-klak klak i klak klak klak-klak czyjejś maszyny do pisania, a potem zapadła cisza i rozległ się głos tego mudaka: — O co chodzi, kochanie?