I czy ze słuchania na przykład radia lub TV przesączały się do żywej mowy te rusycyzmy? czy z owej subliminal penetration: bliżej nie określonej techniki propagandowej, o której wspomina jeden z psychiatrów, a za pomocą której groźny słowiański Wschód subliminalnie czyli podprogowo wsącza w świadomość młodych Anglików elementy swego języka?
To zapytanie samo dyskwalifikuje problem. Bo w jednym ani w drugim trybie na pewno nie wsączano by i nie odbierano jawnych pomyłek— ani też bezokoliczników.
Do tego trzeba było po ignorancku kartkować słownik nie znanego sobie języka.
Oznaczony specjalną gwiazdką (że nierosyjskiego pochodzenia) w słowniczku wyraz yarbles utrwalił czarno na białym niechlujstwo tych metod. Są to bowiem jaja, których odpowiednika naturalnie (jak i w przypadku sharries czyli zadka) nie udało się znaleźć w słynnych z przyzwoitości słownikach angielsko-rosyjskich, więc ktoś je musiał zaimprowizować w oparciu o slangowe angielskie apples i znalazł jabłoko: a później widać zgubił odpowiednią karteczkę. Ale w tekście zdarza się obok skrótu yarbles również dłuższa i całkiem jednoznaczna forma yarblockos. Wreszcie to wciąż powtarzane wyzwisko: bratchny! co miało znaczyć: bastard! czyli po prostu skurwysyn. Nie wystarczył już Burgessowi stary son of a bitch w żadnej z licznych pisowni. Oczywiście żaden słownik mu nie podsunął sukinsyna i temu podobnych. Gdyby się tak zetknął z kimś znającym żywy język rosyjski! jakże by mu pasował zwykły mudak! i jak pięknie by to wyglądało w transkrypcji: moodack… A tymczasem słownik wręczył mu pod bastard straszne wyzwisko: wniebracznyj czyli nieślubny. A że słowo było jednak za długie, więc ucięto mu początek i oto biedny Alex, nieświadom, jak go nabrano, wymyśla na prawo i lewo od bracznych… czyli jak najlegalniej ślubnych.
Ale mimo wszystko z rosyjską.
16
Dając do zrozumienia lub wyraźnie informując tu i gdzie indziej, że uczył się rosyjskiego i że ma o nim pojęcie, dopuszcza się Burgess całkowitej mistyfikacji.
Jej może najbardziej szokujące przykłady znajdziemy w innej, o ćwierć wieku późniejszej książce: w powieści Any Old Iron (1989, Byle stare żelastwo). Epatując niezliczonymi błyskotkami wtrąceń obcojęzycznych, od słowa po zdanie lub frazes, po walijsku, niemiecku, hebrajsku i po wszelakiemu, znów najskwapliwiej popisuje się Burgess rosyjskim. Co tam się nie wyprawia! Mogła jeszcze być wątpliwym dowcipem stschigreshnevaikache (jak zapewnia: in French transliteration! też lipa) jak gdyby pochodna od kapuśniaku z kaszą gryczaną. Ale choroszo teraz wymawiane khoroshcho i nazwisko Struve źle odczytane jako Strube, zaimek ich z przymiotnikiem smugłych „transkrybowane” jako ish smuglish oraz bolszoj ogoń jako balshiyiy agon tudzież „objaśnienie” do wiersza, że w wietrożogie (czyli: ogorzałe od wiatru) znaczy: z twarzami w czarnych sadzach od ogniska, czy dufna i nie sprawdzająca pewność, że od nazwiska Szwernik można urobić formę żeńską Marya Shvernika i od wyrazu gospoża nie istniejący męski gospoż… wystarczy! oto pełna nieznajomość nawet i rudymentów języka, od liter cyrylickich po gramatykę i słowotwórstwo.
W tych popisach ignorancji nie oszczędził również polszczyzny. Pojawia się na przykład i nie przypadkiem, bo kilkakrotnie, miejscowość (z naciskiem: że to po polsku) nazwana Żyto (czyli Roggen na wschód od Odry: chyba szło mu o Żytno) i takoż miejscowości Ziemniak i Kapusta.
Smacznego.
W artykule Firetalk Burgess opisał, jak to projektował na bazie ścisłej lingwistyki ów język jaskiniowców do filmu Walka o ogień. I dopiero tu się kompletnie demaskuje. Aby się nie wdawać w detale i pryncypia, na których absurdalność rykiem śmiechu może odpowiedzieć lingwista, lecz tylko znudziłby się laik, ograniczę się do księżyca. Jak tu jaskiniowcy mogli nazywać księżyc? Burgess fantazjuje na temat jego krągłości i szuka jej odbicia w nazwach zaczerpniętych na oślep z 26 języków, ignorując fakt, że wszystkie są prawie o 100 tysięcy lat późniejsze, a co trzeci nie wiąże się ani rusz z praindoeuropejskim, którego jakby zamierzchłą rekonstrukcję sobie założył. Tak czy siak wynika mu jaskiniowy odgłos: huuun! z malajskiego bulan i różnych europejskich moon itp. Ale niestety: wszelkie moon, Mond. maan jak też miesiąc, mundus i monde (w różnych znaczeniach) wywodzą się przecież opisowo z indoeuropejskiego pierwiastka me, który znaczył: mierzyć! bo mierzono nim czas. Względnie najdosłowniej zaś służył księżycowi pierwiastek leuk: coś jasnego, skąd i białość, i wszelkie światła na niebie, aż po łacińskie luna i słowiańskie łuna (też w różnych znaczeniach). Burgess jednak zgarniał na oślep, jak i skąd (tylko nie z litewskiego! o którym lada student by wiedział: że jest głównym i najważniejszym źródłem dociekań praindoeuropejskich) i co tylko popadnie: z niewiarygodną wręcz ignorancją lingwistyczną włączając do swych rozważań nawet i polski księżyc, nie domyślając się, że to przezwisko: mały książę! w przeciwieństwie do wielkiego księcia: czyli słońca; zresztą zapożyczenie z tegoż wyrazu germańskiego co king i ksiądz. A skąd mu się ubrdało, że księżyc po czesku to komar? tego już nie sposób się domyślić.
Takie to i językoznawstwo.
W sukcesywnie poprawianych wydaniach cieszył się niejaką popularnością jego wstęp do językoznawstwa Language Made Plain (1964 i 1975, Język prosto wyłożony). Wydał go pod prawdziwym nazwiskiem jako John Burgess Wilson., Ale nikt ze specjalistów nie traktuje go serio: i nic dziwnego.
17
Więc jaki ma być po naszemu ten język?
Zacznę od wspomnień.
Trzydzieści lat temu zapoczątkowałem w literaturze polskiej nowy styl tłumaczenia, wprowadzając do kryminału Petera Cheyneya Kat czeka niecierpliwie (Warszawa 1958 Iskry) w dialogach elementy mowy potocznej i substandartu jako odpowiednik angielskiego slangu i kolokwializmów. Eksperyment mój okazał się produktywny i zwrócił na siebie uwagę. Owszem: rozpętała się krótkotrwała walka na ostre w redakcji (była to bodajże czwarta moja książka i nie mogłem jeszcze narzucać swych warunków ani postawić ultimatum, a jeżeli, to ryzykując dalszym ciągiem swej kariery pisarskiej). Owszem: zakwękał w paru zdaniach jeden czy drugi (wtedy jak i dziś nikomu nie znany) recenzent. Owszem: rozmaici tłumacze (jako że sytuacja obiektywna domagała się tego) podchwycili z miejsca mój wynalazek i zaczęli go powszechnie stosować nie tylko w przekładach kryminałów, lecz i nowszej klasyki zwłaszcza amerykańskiej, nie kwitując niczym swego długu i nie powiedziawszy mi nawet dziękuję.
Ale najcenniejszym sygnałem powagi zagadnienia i tego, że ją doceniono, stało się obszerne i drobiazgowe studium, jakie memu przekładowi poświęcili docent Tadeusz Skulina w nrze 4/XXXVIII „Języka Polskiego” z 1958 roku. Badacz ten podkreślił wagę sprawy i nowatorstwo rozwiązania, dokonał szczegółowej analizy wprowadzonego przeze mnie języka i stwierdził, że nowatorstwo polega tu głównie na słownictwie, w niewielkim stopniu na idiomatyce i prawie nie tyka składni.
Niestety miał rację.
Był to jednak mój i w ogóle pierwszy krok do formuł translatorskich dotąd nieznanych i zabronionych.
Czy wygrałbym 30 lat temu walkę o druk tej książki, gdybym się był posunął o krok dalej? Wątpliwe. I tak musiałem wziąć ze sobą świadka (był to mój niezawodny przyjaciel Staszek Werner) i zagrozić wydawnictwu sądem, jeśli unicestwi w moim przekładzie to, co w nim odkrywcze i najcenniejsze. Zlękli się. Po czym zmuszono mnie w tych samych Iskrach do rezygnacji z następnego przekładu z góry stawiając mi ultimatum: żadnych eksperymentów! A nastąpiło to już po ukazaniu się rozprawki docenta Skuliny i w momencie gdy racja moja w sprawie Cheyneya została triumfalnie i definitywnie udowodniona