— To czy byłaby pani tak dobra — powiedziałem — dać mu łyk wody? To jest coś w rodzaju omdlenia. Tak wygląda, jakby stracił przytomność.
Fifka się zawahała i powiada: — Proszę zaczekać. — I odeszła, a moi trzej kumple wysiedli z auta i przemknęli się do mnie horror szoł po cichutku, wciągając maski, potem ja naciąg naciąg swoją i wystarczyło już tylko wsunąć grabę i odhaczyć łańcuch, po tym jak udało mi się zmiękczyć tę psiochę swym dżentelmeńskim głosem, tak że nie domknęła z powrotem drzwi, jak powinna, skoro myśmy byli ci nocni nieznajomi. I wpadliśmy z rykiem we czterech, przy czym Jołop grał jak zwykle szutniaka, podskakując i wykrzykując brudne słowa, i faktycznie był to fajniutki mały domek, muszę przyznać. Z rechotem wbiegliśmy do pokoju, gdzie się paliło światło, i ta psiczka się tam jakby kuliła w sobie, i była to fajna młoda rzeżucha z takimi grudkami, że horror szoł! i z nią był ten członio, ten jej zakonnik czyli ślubny, też dosyć młody w oczkach w rogowej oprawie, a na stole maszyna do pisania i wszędzie porozkidane mnóstwo bumagi, ale był też jeden stosik porządnie ułożony, jakby to, co on już wystukał, czyli ze znów taki w typie inteligenta od książek, w typie tego, cośmy z nim kilka godzin temu poigrali, tylko że ten tutaj był pisarz, nie czytacz. W każdym razie rzekł:
— Co to ma znaczyć? Kim jesteście? Jak śmiecie wchodzić do mojego domu bez pozwolenia? — A głos mu się tylko trząsł i grabki też. Więc powiadam:
— Nie lękaj się. Jeśli trwogę masz w sercu, bracie, oto cię zaklinam, zbądż się jej co rychlej. — Potem Georgie i Pete poszli zajrzeć do kuchni, a Jołop stał przy mnie z rozdziawionym ryjem czekał na rozkaz. — A to, co to jest? — zapytałem, biorąc ze stołu plik maszynopisu, a ten w rogowych pinglach mówi trzęsąc się:
— To właśnie chciałbym usłyszeć. Co to jest takiego? Czego tu chcecie? Wynoście się, zanim was wyrzucę. — Więc bidny stary Jołop w masce jako Pebe Shelley tak się obśmiał, że wprost ryczał jak zwierzę.
— To jest książka — powiadam. — Piszesz tę książkę. — Tu zmieniłem głos na taki więcej niekulturny. — Bo ja zawsze miałem szaconek dla tych, co to piszom książki. — Spojrzałem na pierwszą stronę i tam był tytuł: MECHANICZNA POMARAŃCZA. Więc powiedziałem: — Co za głupi tytuł. Kto w ogóle słyszał o mechanicznej pomarańczy? — I przeczytałem kusoczek takim bardzo uniesionym głosem jak na kazaniu: — Próba narzucenia człowiekowi, istocie, która też rośnie i zdolna jest do słodyczy, aby się w końcowym okrążeniu rozpływał soczyście u brodatych warg Boga, próba narzucenia, powiadam, praw i warunków odpowiednich dla mechanicznego stworu, przeciw temu wznoszę miecz mego pióra… — Na to Jołop dał koncert na wardze i ja się też musiałem roześmiać. Potem zacząłem drzeć te kartki na kawałeczki i razbros po podłodze, i ten członio pisarz jakby oszalał i rzucił się na mnie, szczerząc te żółte zagryzione kafle i z pazurami, jakby mnie chciał rozszarpać. To był sygnał dla starego Jolopa i on wszedł do akcji z ułybką na ryju i robiąc uch uch i a! a! a! w drygające ryło tego mudaka, łup łup, z lewej piąchy i znów prawą, tak że nasz ukochany stary czerwony kumpel, wino czerwone z kranu z beczki wszędzie jednakowe, jakby z jednej wielkiej wytwórni, polało się i splamiło ten czysty, prześliczny dywan i strzępy książki, którą ja wciąż darłem razrez! razrez! A tymczasem dziulka, jego wierna i kochająca zakonnica, stała jak przymarznięta do kominka i zaczęła wreszcie tak z lekka niemnożko pokrzykiwać, jakby do taktu Jołopowi przy tej jego robocie. Potem z kuchni przyszli Georgie i Pete, obaj coś żwykając na całego, chociaż w maskach, nie sprawiało to wcale kłopotu, Georgie z zimnym udkiem czegoś tam w łapie i z połową buły przykrytej bryłą masła w drugiej, a Pete z butlą piwa z pieniącym się łbem i z potężną grudą czegoś w rodzaju ciasta ze śliwkami. Zrobili ho ho ho widząc jak stary Jolop obtańcowuje pisarza i daje z piachy, aż się ten mudak pisarz rozpłakał, jakby dzieło jego życia poszło na marne i bu-hu-huu tą wykrzywioną w prostokąt bardzo krwawą buźką, ale to było takie ho ho ho zdławione od żarcia i było widno kęsy tego, co jedli. To mi się nie spodobało, bo świńskie i szmucyk, więc powiedziałem:
— Won z tym żarciem. Wcale wam nie pozwoliłem jeść. Złapcie tego mudaka, żeby wszystko widział i nie mógł się wyrwać. — Więc cisnęli tę tłustą piszczę na stół, między fruwające bumagi, i poczłapali do pisarza, którego rogowe pingle były już potrzask trzask, ale jeszcze się trzymały, a stary Jołop go furt obtańcowywał i w drżączkę wprawiał ozdóbki na gzymsie kominka (aż je zmiotłem i już się nie mogły trząść, o nie, braciszkowie moi) w igraszkach z tym autorem Mechanicznej pomarańczy, robiąc mu cały ryj na fioletowo i ociekająco, niby jakiś bardzo szczególny rodzaj soczystego owocu. — Już dobra, Jołop — odezwałem się. - Teraz ta druga rzecz, panie Boże dopomóż. — Więc on złapał się z tyłu za dziuszkę, która ciągle ach ach achała w takim bardzo horror szoł rytmie na cztery, wykręcił jej grabki do tyłu, tymczasem ja obdzierałem z niej to tamto i owo, a ci bez przerwy ho ho ho! i faktycznie to się okazały bardzo horror szoł i fajne grudki, co spojrzały na mnie tymi różowymi ślipkami, o braciszkowie, jak ściągałem rajtki i szykowałem się, żeby jej zapchnąć. A już zapychając słyszałem okrzyki bólu i ten krwawy mudak pisarz, co go trzymali Pete i Georgie, mało się im nie wyrwał, rycząc jak psych najbrudniejsze ze słów, jakie znam, i na dobawkę jeszcze inne, co sam wydumał. Jak już byłem fertyk, to przyszła kolej na Jołopa i on sobie posunął jak bydlak z chrapaniem, wyciem i charkotem, na co ta jego maska Pebe Shelley wcale nie zwracała uwagi, a ja trzymałem. Potem zmiana, Jołop i ja żeśmy dzierżyli tego zafajdanego członia, co właściwie się już nawet nie rzucał, tylko mamlał jakieś rozlazłe słowa, jak w tym kraju mołoczni z dobawką, a Żorżyk i Pietia robili swoje. Potem się zrobiło tak raczej cicho, a nas rozsadzała jakby nienawiść, no to rozwaliliśmy, co jeszcze było do rozwalenia, maszynę, lampę, fotele, a Jołop (to typowe dla tego Jołopa) odlał się i zgasił ogień w kominku i chciał nasrać na dywan, bo papieru było dość na tym pojebowisku, ale ja powiedziałem stop. I: — Aut aut aut aut! raus! — dałem skowyt. Ten członio i jego psiocha byli tak jakby nieobecni, złachani w krwi i ledwie wydający jakieś odgłosy. Ale przeżyją.
Wsiedliśmy do wozu i pozwoliłem, żeby Georgie wziął kierownicę, bo sam czułem się niemnożko wymięty, i ruszyliśmy z powrotem do miasta, rozjeżdżając po drodze jakieś dziwne i piszczące paskudztwa.
3
Tak i dojechali my nazad do miasta, braciszkowie, tylko nie ze wszystkim, bo już prawie na okrainie, przy tak zwanym Kanale Przemysłowym, widzimy, że strzałka paliwa jakby oklapła, jak te nasze he he he strzałki, a maszyna kaszle khe khe khe. No i nie zmartwienie, bo stacja kolejki migała sino łysk aut lysk aut zaraz tam niedaleko. Rozchodziło się tylko o to, czy zostawić wóz do zgarnięcia polucyjniakom, czy w tym naszym nastrojeniu na wred i zabój pichnąć go fest i w te zagwiaździochę, aż chlupnie, póki wieczór nie umarł. To my się raz dwa zdecydo na to drugie i wysiedliśmy, i z hamulca, i dopchnęliśmy go we czterech na brzeg tej śmierdęgi niby syrop zmieszany z fekałem ludzkim, a potem r-r-raz go pych i po-o-szedł! Musieliśmy bystro uskoczyć, żeby ta paskuda nam nie chlupnęła na ciuch, ale on tylko spl-l-luw-sz-sz i potem glolp! i paszol do dna i fajnie. — Żegnaj mi, stary towarzyszu! — zawołał Georgie, a Jołop znów uraczył nas wielkim rechotem: — Chu chu chu chu. — Potem ruszyliśmy na stację, żeby ujechać ten jeden przystanek do Centrum, jak nazywali środeczek miasta. Zapłacili my grzecznie za bilety i czekali jak dżentelmeni spokojnie na peronie, stary Jołop dokazywał przy automatach, bo miał w karmanach pełno drobnej monalizy i w razie czego był gotów rozdać te czekoladki biednym i głodującym, choć nie było takich pod ręką, a potem się wtarabanił stary ekspres torpedo i my do niego, a wyglądał prawie że pusty. Aby zająć się na te trzy minuty jazdy, powygłupialiśmy się z tak zwaną tapicerką, po niemnożku wydzierając sobie dość fajnie flaki z siedzeń, a Jołop wziął i przyłańcuszył w okno, że szkło bryzg i odmigotało w ten zimowy wozduch, ale byliśmy już tak więcej zrypani i wymiętoszeni, i spluci po tym wieczorze, bo się upuściło niemnożko tej energii, o braciszkowie moi, tylko Jołop, takie to już było szutniackie zwierzę, ciągle ta zgrywa i radocha, tylko że na wygląd cały uszargany i zanadto śmierdzący od potu, i to też była jedna rzecz u starego Jołopa wsiegda dla mnie przeciwna.