Więc ta fikcja językowa nie jest aż tak fikcyjna. Raz już potwierdziła się w laboratorium przeszłości i stąd jej odbicie u Wiecha. Więc jej model i wariant futurologiczny mają wysoki stopień prawdopodobieństwa.
Aż do szczegółów włącznie.
Zmierza to ku drażliwemu pytaniu, które z pewnością sto razy będzie mi zadane: czy ja popieram taką ewolucję polszczyzny? czy mój przekład ma ją lansować? czy nie obawiam się, że taki będzie jego praktyczny efekt?
Nie ten wywołuje chorobę, kto ją wykrył. Nie ma, jak wiadomo, skuteczniejszej metody na szerzenie chorób wenerycznych niż krycie się z nimi lub udawanie, że ich nie ma. Jeszcze się nie ukazał mój przekład, a już mi zwracano uwagę (przy lekturze jego próbek i fragmentów), że to nie fikcja: bo tak się już mówi! choć u mnie większość tej mowy naprawdę wynikła nie z podsłuchiwania i zapisu, tylko z dobrej znajomości polszczyzny i że wiem, co i jak się w jej wnętrznościach porusza. Nie jest mi sympatyczniejsza ta polszczyzna niż ten bydlaczek Alex! i jako tłumacz nie bardziej utożsamiam się z tym językiem niż z postacią Alexa. Mam nadzieję, że wydobycie ich obu na bezlitosne światło przyczyni się do tego, aby zmniejszyć oba te zagrożenia.
19
Dla specyfiki tego stylu mówionego charakterystyczne są m.in. zakłócenia sformalizowanej w pisanym języku składni, łatwo przechodzące w strumień mowy nie całkiem powiązanej, anakolut i wiele innych konstrukcji nie mieszczących się w paradygmatach. Gdy rozbicie takie pojawia się już na poziomie słowotwórczym, dochodzi nieraz do struktur podobnych jak w językach inkorporujących raczej niż fleksyjnych.
Zjawisko to, mimo że charakterystyczne dla języków nieindoeuropejskich i tak obcych nam jak indiańskie lub eskimoskie, pojawia się i we francuskim.
Toteż warto zauważyć jego (choć marginesową) obecność tak w mowie potocznej, jak i w momentach dezorganizacji języka i rozpadu jego prawidłowości. Dotyczy to m.in. okresu przemian strukturalnych, który aktualnie trwa w języku polskim. Zjawisko to musiałoby się szczególnie nasilić w razie przyśpieszenia zmian prowadzących do składniowej anglicyzacji polskiego, a więc jego przesuwania się od typu fleksyjnego ku analitycznemu i pozycyjnemu. Wydaje się to prawie niemożliwe: a przecież konstrukcje przyimkowe (charakterystyczne dla tego drugiego typu) szerzą się obok i zamiast deklinacyjnych nawet i w poprawnej polszczyżnie: w języku bułgarskim zaś i macedońskim dawno już przeważyły nad fleksją. Czy tak będzie i w polskim?
Wszystkie te nieposłuszne odstępstwa od (zubożonej przecież) regularności językowej to z jednej strony przejawy zachodzącej lub szykującej się ewolucji, z drugiej strony zaś istotne elementy różniące język żywy i mówiony od pisanego.
Polonistyka uniwersytecka woli je tępić niż badać.
Szkoła i redaktor tym bardziej.
Za to jak najobficiej korzystają z nich twórcy i mistrzowie polszczyzny: od Norwida po Białoszewskiego i stu innych. Norwid usiłował ratować pełny język i stwarzać możliwości zapisywania go: edytorom do dziś trudno się z tym uporać. Białoszewski startował z linii bardzo wysuniętych i realizować mógł pełną swobodę w kształtowaniu samego języka i form jego zapisu. Z analogicznych swobód korzystać musi (nie dla fanaberii ani dla popisania się) każdy autentyczny twórca języka.
To samo dzieje się w tym przekładzie i w formach jego zapisu. Tak ma być.
W mojej wersji R przekładu Mechanicznej pomarańczy najważniejsze są efekty wydobywane ze składni i słowotwórstwa, ponieważ jest to mocna strona języków słowiańskich, jakby ich przyrodzone bogactwo. Ewolucja ku wersji R musi aktywizować język w tym kierunku wspólnym dla polskiego i rosyjskiego.
Za to w wersji A najważniejsze są formacje przejściowe zmierzające ku analityczności.
Chociaż i tu (śpieszę dodać) nie posuwam się w nich dalej niż do punktu, jaki to przeobrażenie, dla integralności języka mające wymiar kataklizmu, osiągnąć może na przestrzeni kilku pokoleń. Jak uprzednio już podkreśliłem, proces ten (przeciwnie niż w przypadku rusyfikacji) musiałby przebiegać bardzo powoli; albo drastycznie; albo jedno i drugie.
Co prawda w Anglii po normańskim podboju w 1066 roku przeobrażenie takie dokonało się błyskawicznie i w ciągu paru pokoleń język staroangielski, równie (albo i bardziej) fleksyjny jak polski, zginął wyparty przez średnioangielski o strukturze mało różniącej się od dzisiejszego. U nas jednak nie mogłoby się to dokonać tak szybko ze względu na powszechność pisma i druku, co utrwala istniejące formy języka i hamuje przeobrażenia. Dlatego (jak już podkreśliłem) nieodzownym warunkiem byłoby tu stadium daleko posuniętej niepiśmienności.
Jednak alienacja pewnych grup społecznych, na przykład młodzieżowych i przestępczych; właściwa im hermetyczność ekskluzywnego żargonu i język potoczny, mówiony, nie liczący się z regułami pisanego; a na gruncie zawodowym powszechność komputerów i uproszczonego systemu porozumiewania się z nimi; mogą ten proces zaskakująco przyśpieszyć.
Nie posuwam się aż tak daleko.
Starając się zarówno w wersji A jak R uniknąć dowolności, zmyśleń i pełnej fantastyki, poprzestaję skromnie na języku tak zanglicyzowanym, jakiego możemy się jeszcze doczekać. I tu również nie brak już realnych pierwowzorów: od częściej ośmieszanej niż rejestrowanej i badanej gwary Polaków amerykańskich po samorzutną twórczość językową młodzieży w kraju, snobującej się na styl amerykański.
Znajomość języków rosyjskiego i angielskiego jest u nas, w skali społecznej, podobnie mizerna i prawie żadna. Rosyjskiego nie chcą znać, angielskiego zaś nie potrafią. Mimo to rosyjski dociera na co dzień i nasącza młodych Polaków nawet bez udziału ich świadomości; angielski zaś, choć tak łapczywie wychwytywany, ze względu na swoją szczególną trudność i na przeważający prymityw jego amatorów oraz dostępnych im źródeł (głównie przez nagrania źle artykułowanych i mętnie, piąte przez dziesiąte, rozumianych piosenek) dla większości pozostaje niemal chińszczyzną. Z biegiem czasu jedno i drugie może się trochę zmienić: ale co jest istotne, to fakt, że w sumie to się z grubsza wyrównuje. Mimo całkiem różnej motywacji tak rosyjski, jak i angielski są u nas językami bliżej i szerzej nieznanymi, lecz wywierającymi ogromny wpływ na poziomie (przynajmniej obecnie) i w formach dość prymitywnych.
W subkulturze.
Tacy modlą się do angielszczyzny, lecz nie starcza im napędu i mózgu, żeby się jej nauczyć.
Zakładam jednak, że gdyby angielszczyzna miała się u Polaków naprawdę zakorzenić, to wzrośnie najpierw jej prawdziwa znajomość, a potem wpływ na formowanie języka.
Do typowych dla angielszczyzny formacji analitycznych, już zalęgających się i z wolna szerzących w dzisiejszej polszczyźnie, należą nie od wczoraj choćby wykrzykniki ekspresywne, które Klemensiewicz nazywał czasownikami wykrzyknikowymi, a Jodłowski określał jako czasowniki niefleksyjne osobowe: na przykład lu, hop i czmychu, przy czym warto podkreślić, że choćby tu przytoczone są nie dźwiękonaśladowcze, tylko znaczące. Ciekawostka: w języku sundajskim (choć nie w innych indonezyjskich) rozwinęły się one w osobną część mowy: to dla uświadomienia, że marginesowe zjawiska w języku nie muszą takimi pozostać.
W polskim ostatnio rozwinęły się tak samo nieodmienne przymiotniki, zwykle skrócone przez odrzucenie sufiksu i kończące się często na o: takie jak bordo, porno i spoko.
Wszystko to są wyrazy nieodmienne, łatwo dające się użyć (podobnie jak po angielsku) w funkcji różnych części mowy, od rozmaitych form czasownika po rzeczownik, przysłówek i przymiotnik; przede wszystkim zaś (wbrew powtarzanej dotąd regule) jak najbardziej łączliwe w związkach składniowych.