i tak było faktycznie. Na to ja dałem krzyk: — Nic bijcie mnie, proszę was, braciszkowie! i chodu. Ale uciekałem tak jakby w kółko i Jołop tuż za mną a obśmiewał się, że mało sobie łba nie odrechotał, i trzaskał z bicza, a co mnie fest siepnął tym batem, to jakby dzwonek elektro dryn dryn dryn dryndał oczeń gromko, i od dzwonka też ból jakby mnie dziargał.
Tak i obudziłem się wniezapno, a serce mi bach bach bach, i natyrlik faktycznie dzwonek brrrrr darł się, owszem, dzwonek do naszych drzwi. Udawałem, że nie ma nikogo w domu, ale to brrrrr nie ustawało, a potem usłyszałem głos wołający przez te drzwi: — No już dość tego, wyłaź z wyra! wiem, że się wylegujesz. — Od razu poznałem głos. To był P. R. Deltoid (jak można się tak nazywać), mój tak zwany Porehabilitacyjny Doradca, przeciążony robotą grzdyl mający setki takich na rozkładzie. Krzyknąłem recht rccht recht, głosem takim więcej zbolałym, i wstawszy z łóżka przyodziałem się, o braciszkowie moi, w bardzo fajny a długi podom jakby z jedwabiu, a wszędzie na tym podomie były wzory w takie jakby gromadne miasta. Potem giry wsadziłem w takie bardzo udobne puchate tufle, uczesałem bujny swój przepych i już byłem gotów dla P. R. Deltoida. Kiedy mu odkluczyłem, wtarabanił się wymięty z wyglądu, ze starą zeszmaconą szlapą na baszce, w zbrudłachanym deszczowcu. — A, nasz Alex — powiada. — Spotkałem twoją matkę, no tak. Coś mówiła, że ciebie gdzieś boli. Dlatego nie jesteś w szkole, no tak.
— Mam dotkliwy ból głowy, braciszku, proszę pana — mówię swoim wytwornym głosem. — Spodziewam się, że do popołudnia mi raczej powinno ulżyć.
— A już do wieczora na pewno, no tak — powiada P. R. Deltoid. — Wieczór to niezła pora, Alex, mój chłopcze, co? Siadaj — powiedział — siadaj, siadaj! — jakby to była jego chata, a ja u niego za gościa. I usiadł na tym starychowskim bujaku mojego facia i wziął się bujać, jakby po to przyszedł.
— Może czaszkę starego czaju, proszę pana? — zapytałem. — To znaczy herbaty.
— Nie mam czasu — odrzekł. I bujał się, a na mnie brwi zmarszczywszy wciąż się spodełbił i błysk błysk, jakby wszystek czas na świecie był jego. — Czasu nie mam, owszem — powiada, no całkiem po duracku. Więc nastawiłem czajnik. A potem mówię: — Czemu zawdzięczam tę niezwykłą przyjemność? Czy coś się stało, proszę pana?
— Stało się? — odkazał, bardzo bystro i chytro, łypiąc na mnie jakby przyczajony, ale krugom bujając się. Potem przyuważył ogłoszenie w gazecie, co leżała na stole: krasiwa i uśmiejnie patrząca młoda psiczka z grudkami wywieszonymi na cześć, o braciszkowie moi, Uroków Słonecznych Plaż Jugosławii. Po czym, tak jakby głotnąwszy ją na dwa kęsy, zapytał: — A dlaczego pomyślałeś w ten sposób, że coś miało się stać? Zrobiłeś coś takiego, co się nie należało, tak?
— To takie powiedzenie, proszę pana — odrzekłem.
— No to — rzekł P. R. Deltoid — ja mam dla ciebie też takie powiedzonko, żebyś uważał, Alex, mój malutki, bo za następnym razem, o czym bardzo dobrze wiesz, to już będzie rzeszotka, kraty, i cała moja fatyga na nic. Jak ci już nie żal tego ohydnego siebie, to przynajmniej na mnie miej wzgląd, żem się nad tobą napocił. Gruba czarna krecha, powiem ci w zaufaniu, za każdego nie zresocjalizowanego. Przyznanie się do klapy za każdego z was, co kończy w tej pokratkowanej dziurze.
— Nic zrobiłem nic złego, proszę pana — odpowiedziałem. — Mili cyjniaki nic nie maja na mnie, braciszku, to znaczy proszę pana.
— Tej mowy o miłych cyjniakach to mi nie wstawiaj — rzeki na to P. R. Deltoid, bardzo ustawszy, ale ciągle bujając się. Że policja cię ostatnimi czasy nie zwinęła, to nie znaczy, o czym ci doskonale wiadomo, że nie wdałeś się w jakieś łajdactwo. Zeszłej nocy było trochę harataniny, może nie? Poszły nieco w ruch majchry i łańcuchy od rowerów i tym podobne. Jeden z przyjaciół pewnego Tłuścioszka został o późnej godzinie zabrany przez pogotowie z okolic elektrowni i odwieziony do szpitala, bardzo niemile pokrajany, no tak. Padło twoje nazwisko. Wiadomość doszła do mnie ta droga co zawsze. Wspomniano również paru z twoich przyjaciół. Wygląda na to, że ostatniej nocy trafiło się całkiem sporo dość różnorodnego brutalstwa. Och, udowodnić to niczego nie może nikt i nikomu, jak zwykle. Aleja cię ostrzegam, Alex, jako ten dobry przyjaciel, którym zawsze byłem dla ciebie, mój malutki, jako jedyny człowiek w całym tym poharatanym i chorym społeczeństwie, który jeszcze chce cię uratować przed tobą samym.
— Wszystko to doceniam, proszę pana — odpowiedziałem szczerze i z głębi serca.
— Tak, doceniasz, co? — jakby skrzywił się i zaszydził. — Tylko uważaj, i to wszystko, no tak. My więcej wiemy, niż ci się wydaje, mój chłopcze. — I jeszcze powiedział głosem bardzo cierpiącym, ale wciąż bujając się buju buju: Co was opętało? Badamy ten problem i badamy już prawie od stulecia, tak, i nie posunęliśmy się o krok. Masz tutaj niezły dom i kochających rodziców, mózg też nie najgorszy. Czy to jakiś diabeł w ciebie wstępuje?
— Nikt na mnie nic nie ma, proszę pana — odpowiedziałem. — Już od dawna nie wpadłem w graby polucyjniakom.
— I to mnie martwi — westchnął P. R. Delloid. — Jak dla zdrowia to trochę za długo. Według moich obliczeń już czas na ciebie, I dlatego cię ostrzegam, Alex, żebyś przestał pchać swój przystojny młody ryj w błoto, mój malutki, no właśnie. Czy wyrażam się dość jasno?
— Jak tafla niezmąconego jeziora — odrzekłem — proszę pana. Jasno jak lazurowy błękit najgłębszego lata. Może pan na mnie liczyć. — I posłałem mu najładniejszy zębaty uśmiech.
Ale kiedy on uszedł, a ja robiłem sobie ten imbryczek mocnego czaju, to się obszczerzalem do siebie z tych rzeczy, co P. R. Deltoid i jego kumple łamią nad nimi głowę. No i dobra, ja robię zło, niby cały ten zachwat i łomot i krajanie brzytwą, i to stare ryps wyps ryps wyps, a jak mnie złapią, no, to tym gorzej dla mnie, o braciszkowie moi, no pewnie że nie można prowadzić kraju, gdyby w nim każdy jeden tak wyprawiał po nocy jak ja. Więc jeśli mnie chapną i dostanę trzy miechy tu a potem sześć tam, no i wreszcie — jak ostrzega mnie życzliwie P. R. Deltoid — za następnym razem, już mimo tych moich młodziutkich latek braciszkowie, w samym gromadnym zwierzyńcu dla bydląt nie z tej ziemi, no, to powiem: — Racja, panowie, tylko że niestety ja nie cierpię być zamknięty w klatce. I na przyszłość będę się starał, na taką, co wyciąga ku mnie swe śnieżnobiałe jak ta lilia ramiona, znaczy się przyszłość, zanim jakiś majcher dogoni mnie albo jucha wybryzga swój końcowy chór w poskręcanym metalu i rozpryśniętym szkle na autostradzie, będę się starał, żeby więcej nikt mnie nie złapał. — To jest mowa jak trza. Ale to, obgryzanie sobie paznokci u nóg, braciszkowie moi, żeby dojść, jaka może być przyczyna zła, od tego ja się mogę tylko ześmiać. Nad przyczyną dobroci nie główkują, więc czemu na odwrót? Jeżeli wpychle są dobre to dlatego, że lubią, a ja wcale im tych przyjemności bym nie odbierał, i to samo na odwrót. A tak się złożyło, że ja właśnie wolę na odwrót. A w dodatku zło to coś w samym sobie, w tobie czy we mnie, sam na samo gwałt i adzinoko, a te siebie to wszystkie postwarzał stary God czy Gospod i w tym jego pychota i radość. Ale co jest niesobą, to zła nie ścierpi, znaczy że ci wszyscy z rządu i sądu i ze szkół nie mogą pozwalać na zło, bo by pozwalali być sobą. A czy nasza historia najnowsza, o braciszkowie, to nie jest o tym, jak dzielne małe każde sobie zrażają się przeciw tym gromadnym maszynom? To ja wam całkiem poważnie mówię, braciszkowie. Ale co ja robię, to robię, bo lubię robić.