Jack L. Chalker
Meduza: Tygrys w opałach
Prolog
WSTĘP DO OSTATECZNEJ ROZGRYWKI
1.
Niczego zapewne nie da się porównać z uczuciem, jakie towarzyszy zaproszeniu naszego najgorszego wroga na przyjacielską pogawędkę. Na ekranie pojawiła się twarz, chociaż na ogół tego rodzaju łączność obywała się bez wizji. W tym przypadku jednak obie strony były ciekawe, jak wygląda ten drugi.
Popatrzył na twarz z ekranu i natychmiast zrozumiał, dlaczego wszyscy, którzy ją ujrzeli, odczuwali lęk. Była to twarz przystojna, należąca do mężczyzny w średnim wieku, szczupła twarz wojskowego. Oczy robiły największe wrażenie — wydawały się puste jak oczodoły w czaszce, a jednocześnie płonęły czymś nieokreślonym, zarazem niesamowitym i nieludzkim.
— Yatek Morah — powiedział właściciel dziwnych oczu. — Kim jesteś i dlaczego żądasz rozmowy ze mną?
Mężczyzna z drugiej strony uśmiechnął się lekko. Znajdował się w ogromnym, orbitującym w przestrzeni kosmicznej mieście, które było jednocześnie i statkiem wartowniczym, i bazą główną tych, którzy pilnowali czterech więziennych światów Rombu Wardena, oddaloną o jedną trzecią roku świetlnego od tychże światów i ich szczególnego rodzaju broni.
— Sądzę, iż wiesz, kim jestem — odparł.
Jego rozmówca zmarszczył brwi, jakby się zastanawiał, po czym nagle skinął głową i również się uśmiechnął.
— A więc pociągający za sznurki i wprawiający marionetki w ruch nareszcie się ujawnia.
— Proszę, proszę, i kto to mówi!
Morah wzruszył lekko ramionami. — Czego tedy sobie życzysz ode mnie?
— Próbuję uratować co najmniej pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt milionów ludzkich istnień… Z twoim włącznie — odpowiedział mężczyźnie o płonących oczach. — Być może nawet o wiele, wiele więcej.
Uśmiech Moraha stał się wyraźniejszy.
— Czy jesteś pewien, iż to właśnie my znajdujemy się w niebezpieczeństwie? Czy że w ogóle ktokolwiek w takim niebezpieczeństwie się znajduje?
— Nie lawirujmy i nie owijajmy spraw w bawełnę. Wiem, kim jesteś… a przynajmniej, za kogo się podajesz. Obserwowałem cię ostatnio, szczególnie zaś twoje zachowanie w Zamku na Charonie. Twierdzisz, iż jesteś, tu na Rombie, Szefem Ochrony występującym w imieniu naszych pozostających w ukryciu przyjaciół, i jestem skłonny zaakceptować twoje słowo w tym względzie… Na razie. Mam nadzieję, że mówisz prawdę.
Morah zastanawiał się przez chwilę. Wreszcie powiedział:
— Wygląda na to, że rzeczywiście sporo wiesz. Ile jednak wiesz tak naprawdę?
— Wiem, dlaczego twoi obcy przyjaciele się tam znajdują. Wiem również, dlaczego tam muszą być. Znam charakter i cele Rombu Wardena i naturę ich drobnych stworzonek. I wiem również, iż twoi szefowie będą walczyli do upadłego w przypadku wykonania jakiegoś ruchu przeciwko Rombowi Wardena. Co więcej, wiem, iż moi szefowie wykonają właśnie taki ruch po przeanalizowaniu moich raportów. Nie wiem natomiast, do jak silnego oporu będą zdolni twoi mocodawcy; bronią oni przecież względnie małej placówki przeciwko całej potędze ogromnego imperium kosmicznego, którego możliwości, o ile naprawdę jesteś Morahem, dobrze znasz. Dla obydwu stron rezultat mógłby okazać się bardzo krwawy. Możliwe, że twoi szefowie zdobędą pewną liczbę naszych światów, a wasze roboty zniszczą ich setkę czy więcej, ale my przecież wreszcie dostaniemy Romb. Mam na myśli jego totalną zagładę. A to oznacza, że niezależnie od naszych strat, ty i twoi mocodawcy stracicie znacznie więcej.
Yatek Morah wydawał się nie przejmować logiką przedstawianych argumentów, jednakże wyglądało na to, że jest zainteresowany samą konwersacją.
— Cóż tedy proponujesz?
— Uważam, iż powinniśmy porozmawiać. Przez „my” rozumiem twoich i moich przełożonych. Uważam, że lepiej będzie, jeśli dojdziemy do jakiegoś porozumienia; każdy kompromis będzie lepszy od wojny totalnej.
— Naprawdę? Skoro jednak wiesz aż tyle, mój przyjacielu, musisz sobie zdawać sprawę z faktu, iż doszło do tej sytuacji, ponieważ moi mocodawcy, jak ich nazywasz, po konsultacji z naszymi ludźmi, ustalili, że Konfederacja nigdy nie będzie zdolna do zawarcia ugody czy pójścia na kompromis z jakąkolwiek inną rasą kosmiczną. Odbylibyśmy więc naszą małą konferencyjkę, każda ze stron wypowiedziałaby właściwe słowa, po czym podpisalibyśmy jakieś traktaty gwarantujące to i owo; Konfederacja jednak nie honorowałaby żadnych zobowiązań ani chwili dłużej niżby musiała. Wysłałaby swoich misjonarzy, a ci stwierdziliby, że napotkali cywilizację tak obcą, że nie są w stanie zrozumieć ani jej samej, ani motywów jej postępowania.
— A ty je rozumiesz?
— Znam je i akceptuję, nawet jeżeli do końca ich nie pojmuję. — Morah wzruszył ramionami. — Wątpię, by któryś z ludzi kiedykolwiek je pojął… tak jak oni zresztą nie pojmą naszych. Jesteśmy produktami dwóch tak całkowicie różnych historii, iż wątpię, by nawet czysto akademicka akceptacja motywów i stanowisk tych drugich była w ogóle możliwa. W przypadkach indywidualnych, być może tak, ale w generaliach — nigdy. Konfederacja po prostu nie jest w stanie tolerować czegoś tak potężnego, a tak niewyobrażalnie odmiennego, szczególnie gdy uwzględnimy wyraźną przewagę technologiczną obcych. Zaatakuje… i ty dobrze o tym wiesz.
Nie odpowiedział, nie mógł bowiem znaleźć słabego punktu w tej argumentacji. Morah przedstawiał jedynie historię ludzkości od jej początków. Taka była przecież natura bestii ludzkiej. Sam, będąc człowiekiem, znał ją dobrze. Zmienił więc nieco temat. — A czy jest jakiś inny sposób? Sam jestem w niejakiej pułapce. Moi przełożeni żądają ode mnie raportu. Musiałem przekonać własny komputer, by zechciał otworzyć drzwi laboratorium, żebym w ogóle mógł się z tobą skontaktować… a na pewno nie zrobiłby tego, gdyby wiedział, że zamierzam to uczynić. Kiedy tam powrócę, pozostanie mi zaledwie kilka godzin, najwyżej dwa dni, na złożenie raportu. Będę do tego zmuszony. A wówczas nie będę już miał wpływu na całą tę sprawę. Zaczyna mi brakować czasu i dlatego zwróciłem się do ciebie.
— I czegóż ode mnie oczekujesz?
— Twojego stanowiska — odpowiedział temu dziwnemu, potężnemu mężczyźnie. — Rozwiązanie zagadki dotyczącej twojej osoby było dość proste. Natomiast rozwiązanie tego większego problemu przerasta moje możliwości.
Wydawało się, iż słowa te zrobiły głębokie wrażenie na Morahu. Niemniej powiedział:
— Zdajesz sobie sprawę z tego, że mógłbym cię powstrzymać od złożenia tego raportu.
— Być może — przyznał. — Nic by to jednak nie dało. Dane surowe zostały już zapisane, a oni posiadają mertonowskie odbicie mojego mózgu. Mogliby więc, z małymi kłopotami, przejść całą procedurę i uzyskać w końcu tenże sam raport. Poza tym nie sądzę, by uwierzyli, że zmarłem przypadkowo… Tak więc, zabijając mnie, odkryłbyś wiele swych kart.
— Zabicie ciebie w sposób dla mnie bezpieczny, a przekonywający dla innych, nie byłoby aż takim problemem, jednakże to, co mówisz, jest prawdą. Uczynienie tego dałoby niewiele, jeśli chodzi o czas. Mimo wszystko nie jestem przekonany, że rzeczywiście widzisz pełen obraz sytuacji. Szkoda byłoby poświęcić Romb Wardena, ale byłaby to jednak tylko tragedia na skalę lokalną. Nie rozważyłeś bowiem wszystkich implikacji tego, czego się dowiedziałeś. I prawdą jest również, że sprawy byłyby niepewne, gdyby do tego doszło. Istnieje jednakże przynajmniej czterdziestoprocentowa szansa, że taki rezultat nie wpłynąłby ujemnie na plany i oczekiwania moich szefów. Z ich punktu widzenia szansa, że nie zakończy się to wszystko całkowitym fiaskiem, wynosi ponad dziewięćdziesiąt procent. To go nieco zaniepokoiło.