Chociaż napięcie nieco ustąpiło, nikt się nie odezwał przez pozostałą część drogi. W dużym stopniu był to rezultat tresury, którą przeszliśmy jako więźniowie, ale głównym powodem były zapewne nerwy. Mnie również to dotyczyło. To jest to, powiedziałem sobie. Zaczyna się.
Podchodzenie do lądowania już w atmosferze planety, pełne drgań i wstrząsów, trudno byłoby nazwać spokojnym, jednakże osoba siedząca za sterami znała się na swojej robocie. Pomimo turbulencji pilotowi w miarę gładko udało się podejść do doku i zacumować.
Po niecałej minucie usłyszałem, jak włączył się mechanizm śluzy, i zobaczyłem, że czerwone światełko zmieniło swój kolor na pomarańczowy. Właz zasyczał i otworzył się. Przez chwilę nikt się nie poruszył. Wreszcie siedzący najbliżej włazu zaczęli wstawać i wychodzić. Westchnąłem i podążyłem za nimi.
Było bardzo zimno, a my byliśmy całkowicie nadzy. Bez chwili zastanowienia pobiegliśmy do terminalu. Wewnątrz, tuż przy wejściu, czekali na nas mężczyzna i kobieta. Zaczęli krzyczeć, byśmy natychmiast zakładali na siebie ochronne ubrania leżące na stole. Ponieważ już zaczynaliśmy sinieć, nikt z nas nie potrzebował specjalnej zachęty z ich strony. Choć niełatwo mi było znaleźć coś we właściwym rozmiarze, to jednak zrobiłem, co mogłem. Zauważyłem, że całość stroju składała się z ocieplanej bielizny i z podszytych jakimś futrem — parki, spodni, miękkich, wysokich butów i rękawic. Włożenie tego wszystkiego na siebie niewątpliwie nieco pomogło, jednak byłem nadal tak przemarznięty, iż wiedziałem, że nieprędko odtaję.
— Kończyć ubieranie i stawać tu w jednej linii! — wrzasnęła kobieta rozkazującym tonem wojskowego instruktora.
Zrobiłem, co mi kazano, czując się nieco jak na jednym ze swoich dawnych szkoleń. Kiedy jednak stanąłem w rzędzie, z całą mocą dotarła do mnie rzeczywistość. Znajdowałem się tu, na Meduzie. W tym samym momencie, gdy uderzył we mnie pierwszy podmuch lodowatego, miejscowego powietrza, rozpoczęła się systematyczna inwazja obcego organizmu w głąb mego ciała, organizmu, który na zawsze objął rolę mojego osobistego strażnika więziennego.
Rozdział trzeci
POCZĄTKI
Ci dwoje, którzy nas powitali, wyglądali na sprawnych fizycznie, twardych i groźnych. Wręcz emanowali aroganckim chłodem i kompetencją. Oboje ubrani byli w rodzaj zielonych mundurów i w czarne obuwie na gumowych podeszwach. Mundury ich jednak były lekkie i nie wydawały się chronić specjalnie przed mrozem. W rzeczywistości, sądząc z ich strojów, można by podejrzewać, iż temperatura na terminalu nie spadała poniżej zera, a raczej mieściła się w zakresie temperatur umiarkowanych. Na mundurach znajdowały się naszywki wskazujące na rangę ich właścicieli (jeśli miejscowe stopnie odpowiadały ogólnym standardom, to mężczyzna był sierżantem, a kobieta kapralem) i dziwne, żmijowate insygnia wyszyte na prawej kieszeni kurtek.
Ustawiliśmy się w rzędzie i patrzyliśmy na tę parę, która z kolei przyglądała się nam takim wzrokiem, jakbyśmy byli jakimiś obrzydliwymi okazami, które mają być za chwilę poddane sekcji w laboratorium. Natychmiast poczułem do nich antypatię.
— Jestem sierżant Gorn — oznajmił mężczyzna. Ostry, oficjalny ton jego głosu przypomniał mi wszystkich sierżantów, z którymi się w życiu zetknąłem. — A to jest kapral Sugra. Jesteśmy instruktorami i technikami medycznymi waszej grupy. Ubrani jesteście w tej chwili na miarę naszych możliwości. Nie przejmujcie się ewentualnymi problemami związanymi z rozmiarem poszczególnych części garderoby; każdy takowe posiada. Kiedy już się zaaklimatyzujecie, otrzymacie pełen zestaw ubrań skrojonych na miarę. Wpierw jednak musimy was przetransportować do ośrodka szkoleniowego; proszę więc iść za mną i wsiąść do autobusu.
Powiedziawszy to, ruszył do wyjścia, a my po chwili wahania poszliśmy za nim. Kapral zamykała pochód.
Autobus miał napęd magnetyczny, twarde fotele, dwa rzędy światełek oświetlających wnętrze i niewiele ponad to. Nie było żadnego kierowcy i, co bardzo szybko odkryliśmy, nie było też ogrzewania. Jednak zbudowany był jak ruchoma forteca i stanowił niezłe schronienie przed wyjącym wiatrem i gęstym śniegiem, nawet jeśli nie chronił przed samym mrozem. Kiedy ostatnie z nas weszło do jego wnętrza, kapral wyjęła jakąś kartę z jednej z rozlicznych kieszeni swojego munduru i włożyła ją do otworu w desce rozdzielczej. Drzwi zamknęły się ze świstem i ruszyliśmy dość szybko i gładko, by po chwili wynurzyć się z tunelu i znaleźć się już na prawdziwej Meduzie.
Port kosmiczny leżał w pewnej odległości od miasta. Po jakichś dziesięciu czy piętnastu minutach wyjechaliśmy poza zasięg zamieci śnieżnej i ujrzeliśmy świat całkowicie pokryty śniegiem. W dali widać było wysokie góry, ponure i groźne. Nigdzie jednak nie było najmniejszych oznak życia; nie miałem pojęcia, ile też może być tego śniegu, ale nigdzie poza czapami polarnymi nie widziałem takich jego ilości.
Autobus okazał się doskonałym pojazdem, silnym i poruszającym się gładko, prowadzonym najwyraźniej przez jakiś znajdujący się pod pokrywą śniegu system trakcyjny. Taki system był bez wątpienia rozwiązaniem sensownym, ponieważ niezależnie od tego, jak gruba była ta warstwa śniegu, autobus zawsze mógł ślizgać się po jej powierzchni.
Zwolniliśmy dość nagle, choć bez najmniejszych wstrząsów, i zbliżyliśmy się do dużego budynku, który górował nad tym morzem bieli. Zatrzymaliśmy się, odczekaliśmy chwilę, ruszyliśmy ponownie, znów się zatrzymaliśmy, po czym ruszyliśmy dalej, tym razem już obserwując widoczny teraz na powierzchni system trakcyjny.
Sierżant Gorn wziął do ręki mikrofon.
— Wjeżdżamy do miasta Gray Basin bramą zachodnią — oznajmił. — Ponieważ pogoda tutaj bywa niemiła, większa część miasta zbudowana jest pod powierzchnią ziemi, ściśle mówiąc, pod wieczną zmarzliną. Zatrzymaliśmy się dwukrotnie, przekraczaliśmy bowiem pola siłowe, bez których miasto byłoby dostępne dla dzikich zwierząt i innych mało sympatycznych stworzeń, które włóczą się po tych terenach.
Skręciliśmy i dojechaliśmy do skomplikowanego rozjazdu. Autobus zatrzymał się, po czym ruszył powoli i ostrożnie, kierując się zgodnie ze zmieniającymi się na poszczególnych torach światłami. Jechaliśmy jakieś dwie czy trzy minuty z niewielką, lecz stałą prędkością, by wreszcie, wynurzywszy się z tunelu, znaleźć się w Gray Basin, mieście wyglądającym równie nowocześnie jak nasz autobus.
— Miasto nie mieści się w jakiejś jaskini czy wykopie — poinformował nas Gorn. — Zbudowano je podobnie jak przykryte kopułami miasta na niektórych nieprzyjaznych człowiekowi światach pogranicza. W rzeczywistości jest jakby takim przykrytym kopułą miastem, tyle że w przeciwieństwie do tamtych, my najpierw zbudowaliśmy samo miasto, a potem zafundowaliśmy mu zadaszenie. Większość meduzyjskich miast nie położonych na równiku lub w jego pobliżu zbudowana jest podobnie. Gray Basin liczy siedemnaście tysięcy mieszkańców i stanowi handlowy ośrodek północy.
Mapa w mej głowie pozwoliła mi zorientować się, gdzie się znajduję. Była to wschodnia kontynentalna masa lądowa i 38° szerokości północnej. Na większości światów mielibyśmy w tym miejscu przyjemny klimat, a tutaj rozciągała się tundra.
Pomimo ciepłego ubioru mróz zaczynał się do mnie dobierać. Ostatnie kilka tygodni spędziłem w środowisku o doskonale kontrolowanej temperaturze i moje ciało nie było przyzwyczajone do takich skrajności. Nawet w autobusie, gdzie temperatura powinna być w miarę stała, było diabelnie zimno.