Ja sam jednak nie byłem normalny, co uświadomił mi wygląd mych dłoni. Kolor pomarańczowy zbladł i został zastąpiony bardziej neutralnym, szarawym odcieniem. A przecież czułem się normalnie, znakomicie… i ani trochę nie czułem się mniej człowiekiem niż przedtem.
Na parterze urzędowała teraz recepcjonistka i wchodzili tam ciągle, i wychodzili jacyś ludzie; nie było jednak żadnych tłumów. Niektórzy z przechodzących obrzucali nas spojrzeniami, ale bez specjalnego, nadzwyczajnego zainteresowania. Przekonany, że czujemy się dobrze, Gorn wyprowadził naszą piątkę na ulicę. I ponownie poczułem chłód, po którym nastąpiło miłe uczucie ciepła, i to wszystko. Było mi ciepło i przyjemnie, pomimo faktu, że miałem bose stopy, a ubrany byłem praktycznie w prześcieradło pełniące rolę stroju szpitalnego. W pewnym sensie sprawdzian ten dodał mi otuchy, pozbawił mnie bowiem lęku przed czymś nieznanym i nie poddającym się mojej kontroli. Zdałem sobie sprawę, iż nie czuję niczego niezwykłego, nadzwyczajnego czy wyjątkowego.
Usatysfakcjonowany naszymi postępami, nasz przewodnik zaprowadził nas z powrotem do naszej kwatery. Kiedy tam wchodziłem, poczułem potężne uderzenie ciepła, które zniknęło równie szybko jak poprzednio chłód, pozostawiając takie samo uczucie jak to, które towarzyszyło mi na ulicy. Teraz przynajmniej czułem się jak Meduzyjczyk. Bardzo chciałem, żeby powiedzieli mi coś więcej na temat tej wardenowskiej transformacji. Czułem, że nie udzielają nam tych informacji, zgodnie z teorią, że jeśli się czegoś nie zna, to nie można tego wykorzystać, ale nie bardzo było jak podejść do tego problemu w jakiś bezpośredni sposób. Do diabła, będę musiał poczekać i dowiedzieć się czegoś na ulicy, chociażby przypadkiem.
Tego samego popołudnia ci z nas, którzy się „zaaklimatyzowali” — jak to tu nazywano — zostali pojedynczo wezwani do małego gabinetu. Kiedy nadeszła moja kolej, wszedłem do środka, spodziewając się jeszcze jednego psychoeksperta, a tam czekał na mnie jakiś zupełnie mi nie znany mężczyzna.
— Tarin Bul? Jestem szefem Wydziału Kadr Gildii Transportowców. Powiedziano mi, że masz ambicje, by zostać pilotem.
Poczułem, jak moje emocje rosną.
— Tak jest, proszę pana!
— No cóż, istnieje taka możliwość. Twoje wykształcenie jest niezłe, znajomość matematyki jeszcze lepsza, a wiadomości z teorii komputerów przekraczają nawet nasze oczekiwania. Jednak to wykształcenie ogólne nie jest wystarczająco zaawansowane i brakuje ci nieco wzrostu, a także i paru lat, by wstąpić do szkoły pilotów, o ile cię tam w ogóle przyjmiemy. Niemniej zostałeś przypisany do Gildii. Nie miej tylko zbyt wielkich nadziei. Nie jesteś w tej chwili zbyt dobrym nabytkiem, jeśli uwzględnić twój wiek i doświadczenie, a raczej jego brak. Nie bardzo do nas pasujesz. A i przeprowadzone testy nie wskazują, by twoje zainteresowania były ukierunkowane czy skupione w jakimś konkretnym punkcie. Oznacza to, iż znalazłeś się we właściwej Gildii, jeśli chodzi o twoje ambicje, ale też i na najniższym jej poziomie. Nie możemy umieścić cię w szkole — jesteś za stary na obowiązujący program, a za młody na zaawansowane szkolenie. Dlatego zdecydowano się powierzyć ci stanowisko na najniższym poziomie Gildii i udostępnić kursy komputerowe w pewnych dziedzinach, które pozwolą ci przygotować się właściwie do przyszłości.
Kiwałem z powagą głową. Wyniki uzyskane przeze mnie nie były takie dobre, jakie mogły być, ale niewątpliwie wystarczające do właściwego startu.
— Najniższe poziomy wymagają ciężkiej, nieprzyjemnej, nudnej pracy — ostrzegał mnie. — Będziemy cię jednak obserwować i jeśli się wykażesz i w pracy, i w kursach, zostaniesz awansowany. Natomiast to, czy zostaniesz skierowany na szkolenie na pilota, na kierowcę czy jeszcze jakieś inne, zależeć będzie od sposobu pracy, pilności, oceny przełożonego i od tego, jak dobrze wpasowałeś się w panujący u nas system. Czy rozumiesz?
— Tak jest, proszę pana. A… a ile trzeba mieć lat, by wstąpić do szkoły pilotów?
Uśmiechnął się.
— Minimum szesnaście. Jednak wiek przeciętny wynosi osiemnaście lat. Program trwa jeden rok, po czym następuje dodatkowy rok terminowania i dopiero wówczas rozważa się przyznanie pełnej licencji.
Skinąłem głową. Podczas gdy starałem się przekonać tego mężczyznę o tym, jak bardzo mi zależy na pięciu się w górę i zadowoleniu wszystkich w czasie tych dwóch najbliższych lat, część mojego umysłu powtarzała te „dwa lata” całkiem odmiennym tonem. Dwa lata to długo. Bardzo, bardzo długo.
Rozdział czwarty
PRACA NA KOLEI
Następnego dnia wręczono mi małą kartę z numerem i symbolem po jednej stronie, i z serią kropek z jakiegoś materiału magnetycznego po drugiej. Symbol przedstawiał błyskawicę pomiędzy dwiema prostymi, czarnymi liniami, zapewne szynami. Symbol Gildii Transportowców. Zgodnie z obietnicą otrzymałem także komplet mundurów szytych na miarę. Były one w połyskliwie czerwonych barwach Gildii i miały ten sam symbol na kieszeniach. Mała walizeczka zawierała podstawowe przybory toaletowe, włącznie z maszynką do golenia, która przecież nie miała mi być potrzebna jeszcze przez jakiś czas. Znalazłem tam także parę czerwonych pantofli z czerwonymi podeszwami, mających zapewne ułatwić mi chodzenie po gładkich powierzchniach podłóg i chodników miasta.
Karta zawierała moje nazwisko, nowy adres, nazwę Gildii, przydział i różne inne numery kontrolne. Bank Centralny w Gray Basin otworzył konto na moje nazwisko. Kiedy będę chciał za coś zapłacić, włożę po prostu swoją kartę do odpowiedniego otworu i potrzebna suma ściągana będzie automatycznie z mojego konta. Zaimponowali mi. Wyglądało to przecież podobnie jak w domu, tyle że tutaj suma na koncie wynosiła ledwie sto jednostek.
Podstawową walutą była jednostka — założyłem, iż chodzi tu o jednostkę pracy — która dzieliła się na sto mniejszych, nazywanych drobnymi. Zupełnie normalny system dziesiętny. A towary i usługi były tu zapewne bardzo tanie.
Oprócz tego wszystkiego Gorn i Sugra obdarowali mnie kilkoma nieszczerymi życzeniami „powodzenia”. Te od ośmiorga towarzyszy niedoli, którzy już się zdążyli „zaaklimatyzować”, były autentycznie szczere. Odebrałem jeszcze mapę z liniami autobusowymi, z której dowiedziałem się, jak mam dojechać tam, gdzie kazano mi się stawić, i… byłem gotów. Przyciskając do siebie małą walizeczkę, wyszedłem z budynku i znalazłem się na ulicach wielkiego miasta.
Teraz, kiedy temperatura nie była już problemem, miasto przypominało mi wszystkie inne nakryte kopułą miasta, które widziałem na kilku światach. Fabryki i budynki użyteczności publicznej bardzo łatwo można było rozpoznać po ich architekturze, szczególnie zaś po przewodach wentylacyjnych i kominach, które sięgały bezpośrednio do kopuły i ponad nią. Ponieważ temperatury na zewnątrz i wewnątrz budynków były praktycznie wyrównane, nie istniał problem zamarzania różnych powierzchni, mimo iż od czasu do czasu w powietrzu można było dostrzec unoszące się kryształki lodu. Co ciekawe, w zimnym powietrzu nie widać było pary z mojego oddechu. Zastanawiałem się, w co takiego, do diabła, zamieniło nas to wardenowskie stworzonko, skoro ciągle przecież czułem się jak normalny, ciepłokrwisty ssak.
Autobusy łatwo było odnaleźć i działały one bardzo dobrze. Te miejscowe wydawały się prowadzone przez taśmy magnetyczne ułożone bezpośrednio w nawierzchni ulic i jeździły na gumowych oponach. Zatrzymywały się na wyraźnie oznakowanych i kodowanych barwnie przystankach autobusowych, o ile tylko wewnątrz kolorowej strefy znajdowała się choć jedna osoba. Obrotowe drzwi otwierały się po włożeniu karty do otworu, przepuszczając tylko jedną osobę na raz i nie pozwalając się prześlizgnąć drugiej, co dla mnie stanowiło dowód na to, iż miejsce to nie jest tak całkowicie wolne od plagi przestępstw i zamieszkane tylko przez stuprocentowo uczciwych obywateli, jak to starano się nam wmówić. Podejrzewałem, że nawet uczciwi zwykle ludzie dopuszczają się wielu drobnych wykroczeń. Był to przecież jedyny sposób, by się jakoś odegrać na istniejącym systemie.