Autobus był nie tylko wygodny, ale posiadał również na przedniej szybie mapę, pokazującą światełkami, w którym miejscu trasy znajdował się w danym momencie i gdzie znajdują się miejsca przesiadek. Bez problemu przejechałem całe miasto, przesiadając się dwukrotnie i lądując dokładnie tam, gdzie zamierzałem. Nie było wątpliwości, iż system meduzyjski był sprawny.
Podczas jazdy obserwowałem i miasto, i jego mieszkańców. Wyglądali zwyczajnie, ubrani w identyczne mundury, różniące się tylko kolorem i odznakami świadczącymi o randze i przynależności do Gildii. Nie trzeba było być detektywem, by odkryć, że mundury Górna i Sugry noszone były przez członków budzącej lęk i przerażenie formacji SM, służby, której członkowie na pewno zmuszeni byli przebywać tylko w swoim towarzystwie. Większość ludzi unikała tych zielonych, wojskowych mundurów, a przynajmniej udawała, że ich nie dostrzega. W zachowaniu członków SM uderzała arogancja i pogarda dla innych. Zdawało się, iż przyjemność czerpali z faktu posiadania władzy i tego, że wzbudzali u innych lęk. Policja była tu niewątpliwie traktowana jako wróg, i nie bez powodu. Nigdy przedtem nie widziałem systemu, w którym siły policyjne kontrolowałyby wszystko i wszystkich. Zastanawiałem się, jak wyglądała rekrutacja do SM i kogo z kolei lękają się kadry Służby Monitorującej.
Dzielnice mieszkalne położone były kolejnymi warstwami, jak w jakimś torcie, wokół centrum, gdzie mieściły się biurowce, spółdzielcze sklepy, place handlowe i dworzec centralny. Te warstwy zawierały na przemian to przemysł ciężki, to domy mieszkalne; te ostatnie to z reguły czteropiętrowe budynki, zawierające, sądząc na oko, identyczne mieszkania. Później dowiedziałem się, że było inaczej. Mieszkania rodzinne dysponowały jednym pokojem dla każdego z członków rodziny powyżej dwunastego roku życia, dzięki czemu były całkiem duże; ludzie należący do najwyższych kategorii uposażenia dysponowali naturalnie wytwornymi apartamentami.
Mnie przyznano T — 26, dom podobny do wielu innych. Kiedy zobaczyłem ten numer, nacisnąłem przycisk „stop” i wyskoczyłem z autobusu, co oznaczało, że muszę się cofnąć. Podszedłem do właściwego budynku i po krótkiej chwili wahania wszedłem do środka.
Miejsce to przypominało rodzaj hotelu. W holu na parterze znajdowały się monitory komputerów podające informacje ogólne, włącznie ze zmianami rozkładów jazdy, a nawet wynikami imprez sportowych. Podwójne drzwi prowadziły do wspólnej jadalni. Najwyraźniej tutaj, jak w stołówce, jadali mieszkańcy tego budynku, chociaż potrawy przygotowywane były zupełnie gdzie indziej, nie zauważyłem bowiem miejsca na większą kuchnię.
Drzwi po obydwu stronach holu prowadziły do sklepów i punktów usługowych. Mieściła się tam mała apteka, krawiec, sklep obuwniczy i tym podobne. Wyglądało na to, iż wszystko to czynne jest jedynie przez jedną godzinę dla każdej poszczególnej zmiany. Pomyślałem sobie, że muszą też one być niewielkie, nie opłacałoby się przecież prowadzić normalnych sklepów w każdym z budynków. Obsługa była jednoosobowa i zajmowała się głównie przyjmowaniem zamówień, które przesyłała następnie do magazynu centralnego, a ten je realizował. Po powrocie ze zmiany mogłeś więc odebrać to, co wcześniej zamówiłeś. Całkiem sprawny system. Gdyby nie SM, miejsce to zupełnie by mnie satysfakcjonowało.
Zauważyłem także windy po obydwu stronach holu, tak więc nie musiałem wspinać się po schodach.
Moje instrukcje polecały mi zgłosić się wpierw do T — 26, pokój 404 — a ten, jak przypuszczałem, powinien znajdować się na czwartym piętrze — i rozlokować się tam. Tamże miano się ze mną skontaktować i poinformować, co mam robić dalej.
Pokój 404 był tam, gdzie, logicznie rzecz biorąc, być powinien. Ponieważ nie było klucza, a jedynie otwór na kartę, włożyłem więc weń moją kartę i drzwi się otworzyły.
Pokój był niewielki, jakieś pięć metrów na cztery, ale urządzony rozsądnie, najwyraźniej przez kogoś, kto znał się na hotelowej robocie. Dwa wygodne, standardowe łóżka — po celi więziennej i po tych koszarowych pryczach wyglądały wspaniale — dwie obszerne szafy, mnóstwo szuflad w ścianie i terminal komputerowy o nie znanej mi konstrukcji, ale na pewno łatwej do rozszyfrowania.
Drzwi z boku prowadziły do pomieszczenia z toaletą, natryskiem i umywalką, które to pomieszczenie dzieliliśmy z pokojem obok. Mówię „dzieliliśmy”, ponieważ kiedy zajrzałem do szaf i szuflad, zauważyłem tam czyjeś rzeczy. Ich właściciel, sądząc na podstawie rozmiaru odzieży, nie był o wiele większy ode mnie, ale żeby się o tym przekonać, musiałem trochę poczekać.
Chociaż urządzenia monitorujące sprytnie ukryto i zlewały się z otoczeniem, nietrudno mi było je zlokalizować. To w łazience zakamuflowano w lampie pod sufitem, a to w pokoju na pewno mieściło się w centralnie umieszczonym detektorze dymu i ognia. Zastanawiałem się, czy nie zapomnieli o szafach. Choć pomysł taki może brzmieć niedorzecznie, prawdopodobnie i je zabezpieczyli w podobny sposób. Ypsir i jego Służba posiadali właśnie taki rodzaj mentalności.
Sprawdziłem na terminalu, czy nie ma dla mnie jakiejś wiadomości, ale nie było nic. Nie znałem kodów, które pozwoliłyby mi na dotarcie do mniej rutynowych informacji. A ponieważ nie miałem żadnych instrukcji oprócz tych, które kazały mi tu się zameldować i czekać, włożyłem swoje rzeczy do jednej z szuflad, walizkę zaś do jednej z szaf i wróciłem do terminalu, żeby mu się przyjrzeć nieco dokładniej. Według znanych mi standardów ten komputer był dość prymitywny, chociaż miał wszystkie podstawowe składniki, włącznie z klawiaturą i voxcoderem dla dwukierunkowej łączności dźwiękowej. Urządzenie stanowiło więc kombinację terminalu komputerowego i telefonu, a może nawet i wideofonu. Skoro się uwzględni ograniczenia techniczne narzucone przez Konfederację na Romb Wardena, to trzeba przyznać, że był to niezły produkt domowej roboty. Doszedłem do wniosku, iż nie mam odpowiednich narzędzi, by rozebrać obudowę i przekonać się, jak ta maszyna działa, w związku z czym dałem jej na razie spokój i położyłem się na wygodnym łóżku, czerpiąc przyjemność z jego poddającej się naciskowi ciała miękkości i odprężając się co nieco. Natychmiast zresztą zapadłem w sen.
Jakieś dwie godziny później obudził mnie odgłos otwieranych drzwi. Uważałem, że najlepiej będzie w tej sytuacji zachować dyskrecję i nie wykonywać żadnych ruchów, dopóki nie przekonam się, kto to taki. Kiedy jednak zobaczyłem przybysza, otworzyłem szeroko oczy i aż usiadłem na łóżku. Na coś takiego zupełnie nie byłem przygotowany.
— Cześć! — powiedziała, zauważywszy mnie. — Więc to ty jesteś Tarin Bul.
Dziewczyna była bardzo młoda, nie potrafiłem określić, jak młoda, niewysoka i drobnej budowy, z włosami równie krótko przystrzyżonymi, jak moje własne. Siedziałem ciągle na łóżku, gapiąc się na nią z szeroko rozwartymi ustami, usiłując jakoś psychicznie przystosować się do faktu, że nowo przybyła jest płci odmiennej, kiedy ona nagle zaczęła ściągać swój mundur.