Inne spostrzeżenia dotyczyły spraw bardziej praktycznych. Meduzyjczycy wyglądali tak samo jak inni ludzie, szczególnie ci mieszkający na światach pogranicza. A przecież pewne subtelne różnice były natychmiast zauważalne dla kogoś z zewnątrz, takiego jak ja. Ich skóra była grubsza i chyba bardziej szorstka; włosy też były sztywniejsze… jak druty. Nawet oczy wydawały się inne, jak gdyby były wyrzeźbione w marmurze przez jakiegoś mistrza; nie posiadały błysku i sprężystości oka ludzkiego.
Wiedziałem, że teraz i ja posiadam te cechy, a mimo to czułem się zupełnie normalnie, nie czułem w sobie żadnej zmiany. Moja skóra wyglądała jak skóra otaczających mnie osób, a przecież dla mnie była normalna, miękka i naturalna.
Trzecie spostrzeżenie to takie, iż byłem najmłodziej wyglądającą osobą w tej jadalni, choć znajdowało się tam kilkoro młodych ludzi. Cóż, nie pozostało mi nic innego, jak poznać bliżej osobę, z którą dzieliłem pokój. Moja współlokatorka aż się paliła, żeby poznać mnie lepiej.
— Ile masz lat? — spytała. — Powiedziano mi, że jesteś młody, ale sądziłam, że jesteś w moim wieku.
— A ile ty sama masz lat? — Uniosłem brwi.
— Dwa tygodnie temu skończyłam szesnaście — powiedziała z dumą. — I wtedy właśnie zaczęłam tu pracować.
— No cóż, ja zbliżam się do piętnastki — odpowiedziałem na jej pytanie, naciągając nieco prawdę. Pomiędzy piętnastką i szesnastką istnieje o wiele mniejsza przepaść niż pomiędzy czternastką i szesnastką. Jednak jej komentarz spowodował, iż chciałem się dowiedzieć czegoś więcej. — Kto ci o mnie opowiadał? I jak to się stało, że mieszkamy razem?
— Rzeczywiście o niczym ci nie powiedzieli — westchnęła. — No dobrze. Trzy tygodnie temu skończyłam szkołę w Huang Bay, to daleko na południe stąd, i ciągle jeszcze mieszkałam z rodziną. Wiedziałam, że wkrótce otrzymam przydział, i rzeczywiście: rozkazy nadeszły. Wprowadzono mnie do Gildii Transportowców i wysłano tutaj do pracy. Jakiś tydzień temu wezwano mnie do biura Nadzoru i oznajmiono, iż zestawiono mnie w parze z niejakim Tarinem Buleni, młodzieńcem przysłanym z zewnątrz, i że będziemy pracować wspólnie właśnie jako para. Powiedziano mi również, że będziesz miał sposób zachowania i pomysły, które mogą wydać mi się nieco dziwne… No i rzeczywiście, okazało się to bez wątpienia prawdą. W ogóle to wszystko jest ciągle dla mnie trochę dziwne, mimo że wyrosłam w podobnym środowisku. Jednak przydzielono mnie do pracy w głębi lądu, daleko od wody.
— To znaczy że Huang Bay leży na równiku? — Znałem dokładnie położenie tej miejscowości dzięki mapie w głowie, jednak takie pytanie wydawało mi się logiczne w tej sytuacji.
Skinęła głową.
— W każdym razie w pobliżu. Jest o wiele ładniejsze od tego miejsca, a to dzięki kwiatom i drzewom. Nie żeby tu było źle. Nie ma żadnych problemów z insektami czy zwierzętami, a i owoce są świeższe. — Przerwała na moment. — A mimo to brakuje mi domu, rodziny i tego wszystkiego.
Doskonale ją rozumiałem. Chociaż sam nie wychowałem się w rodzinnej atmosferze i nie łączyły mnie z nikim bliskie więzy, to jednak potrafiłem wyobrazić sobie czyjąś samotność i tęsknotę za domem i rodziną. Fakt, że przyjęła wyrwanie z dotychczasowego życia bez protestów, mówił mi coś ważnego na temat tutejszego społeczeństwa. To wyjaśniało także, dlaczego była aż tak zadowolona z mojej obecności.
Wrzuciliśmy nasze tace do otworu urządzenia przetwarzającego odpadki, rzeczy do prania zostawiliśmy obok okienka, w którym urzędował teraz jakiś umundurowany osobnik, i wróciliśmy na górę. Resztę zamierzaliśmy zwiedzić później; teraz był czas na bliższe zapoznanie się ze sobą, a dla mnie czas poznawania obowiązujących tu reguł.
Najwyraźniej pierwsze otwarcie drzwi za pomocą karty powodowało, że później rozpoznawały cię już same, na nasz widok bowiem rozsunęły się natychmiast. Weszliśmy do środka. Ching sprawdziła terminal, a stwierdziwszy, iż nic na nim nie ma, usiadła na łóżku i patrzyła na mnie. Za wcześnie było na cokolwiek innego, więc jedynie usiadłem na swoim posłaniu. Nie czekałem jednak, aż rozpocznie rozmowę.
— Powiedziałaś tam na dole, że zestawiono nas w parę… czy to oznacza to, co ja myślę, że oznacza? — spytałem.
— Zależy od tego, co ty myślisz, że to oznacza. Każdego, kto nie ma własnej rodziny czy nie dołączył do grupy rodzinnej, łączy się z kimś i tworzy w ten sposób parę. Od tej chwili wszystko będziemy robić razem. Jeść, spać, wychodzić, pracować… Nawet nasze karty mają identyczne kody, tak że możemy wydawać swoje pieniądze nawzajem.
Uśmiechnąłem się blado.
— A co się stanie, jeśli nie będziemy się ze sobą zgadzać?
— Ależ będziemy. Państwo sprawdziło nas na wielu mądrych komputerach i stad taki rezultat. A Państwo rzadko się myli.
Miałem głęboką nadzieję, że nie jest to prawda; szczerze mówiąc, wiedziałem, iż to nieprawda. Ale cóż mi to szkodzi.
— To może dotyczyć urodzonych Meduzyjczyków; o mnie nie mogą jednak wiedzieć tyle, ile wiedzą o kimś, kto się tu urodził i wychował.
Przynajmniej… miałem tę nadzieję. Wydawała się zmartwiona.
— Chcesz przez to powiedzieć, że ci się nie podobam?
— Tego nie powiedziałem. Sądzę, że mógłbym cię polubić, ale przecież ja cię w ogóle jeszcze nie znam, a ty nie znasz mnie. Ja nie znam w ogóle Meduzy…
Moja pozorna szczerość nieco ją uspokoiła.
— Chyba masz rację. Ale tak niewiele jest tego, czego mógłbyś się dowiedzieć o Meduzie.
— Tak ci się wydaje, bo się tu urodziłaś i wychowałaś. Większość spraw uważasz za oczywiste, a dla mnie one takimi nie są. Na przykład to łączenie w pary… Czy zawsze dotyczy ono chłopca i dziewczyny?
Moje pytanie wywołało u niej chichot.
— To niemądre pytanie. Każdego możesz łączyć z kimś drugim w parę i jedno z nich będzie dziewczyną.
— Jak to? — Teraz już byłem autentycznie zdezorientowany. Czegoś mi tutaj brakowało i nijak nie mogłem wpaść na to czego.
Westchnęła i spróbowała wykazać się maksymalną cierpliwością, bez popadania w ton pouczania, ale nie całkiem jej się to udało. — Ciągle nie pojmuję, na czym polega twój problem. To znaczy, sama kiedyś byłam chłopcem i nie było w tym nic nadzwyczajnego.
— Co takiego?! — Jednocześnie ze zdumieniem zaczęło mi jednak coś świtać i całą serią ostrożnych pytań udało mi się odnaleźć klucz do zagadki. Tym kluczem była podstawowa zasada wardenowska obowiązująca na Meduzie: przetrwanie.
Inaczej niż na pozostałych planetach Rombu, na Meduzie organizm Wardena nie występował wszędzie i we wszystkim. Jego przetrwanie zależne było od istot żywych, od roślin i zwierząt Meduzy. Na Lilith czy Charonie te małe stworzonka były i w skałach, i w drzewach, i we wszystkim innym, tutaj zaś koncentrowały się tylko na formach ożywionych… i dokonywały w nich zmian po to, by zapewnić sobie własne przetrwanie. Oznaczało to, że są niezdolne do reprodukcji poza swoim nosicielem, bez deformowania tegoż nosiciela i zmniejszenia jego szansy przeżycia. Tym samym spowodowanie, by rozmnażali się właśnie dwupłciowi ludzie — i takież zwierzęta — było dla nich korzystnym rozwiązaniem.
Dzieci rodziły się neutralne płciowo, choć przypuszczam, iż fizjologicznie można byje klasyfikować jako osobniki płci żeńskiej. Kiedy nadchodził czas dojrzewania, pomiędzy dziesiątym i trzynastym rokiem życia, zyskiwały one cechy płciowe, w zależności od grupy, w jakiej żyły i z jaką najczęściej miały do czynienia. Zdecydowana większość mieszkańców Meduzy, być może siedemdziesiąt pięć procent, była płci żeńskiej, ponieważ do zapewnienia regularnej reprodukcji potrzeba więcej kobiet niż mężczyzn.