Ching na samym początku mogła okazać się dla mnie bezcenna, to pewne. Była inteligentną, romantyczną i znającą miejscowe realia tubylczą przewodniczką. Na dłuższą metę byłaby jednak obciążeniem. Nie można przecież obalić systemu czy zorganizować zamachu na Lorda Rombu, mając przy sobie jako stałego towarzysza kogoś, kto wychowany został w wierze i zaufaniu do tego systemu. Jako romantyczka bardzo łatwo mogłaby się we mnie zakochać — co samo w sobie byłoby w porządku — i dla mego własnego dobra oddać mnie w ręce funkcjonariuszy SM.
Na wszystko są jednak sposoby, tyle że wymagają one czasu i pomysłowości. Cóż tu jednak było mówić o dalekosiężnych planach! Jedynym sensownym sposobem rozdzielenia nas dwojga było doprowadzenie do jej ciąży i zostawienie jej w domu z dzieciakiem. A ja miałem dopiero czternaście i pół roku, i — technicznie rzecz biorąc — byłem jeszcze niewinny.
Rozdział piąty
PRZYJACIELSKA POGAWĘDKA Z SM
Moja praca rzeczywiście była tak łatwa, jak twierdziła Ching. Całą robotę wykonywały w zasadzie maszyny, my jedynie kierowaliśmy nimi i dokonywaliśmy inspekcji wagonów pasażerskich i przedziałów załogi pociągów, a to dlatego, że ludzie mają zwyczaj upychać i gubić różne rzeczy w miejscach, o których żadna maszyna by w ogóle nie pomyślała, nie mówiąc już o ich sprzątnięciu. Ileż to razy ja sam wpychałem coś lepiącego i obrzydliwego pod siedzenie czy pomiędzy poduszki tylko dlatego, że tak mi było najwygodniej? Byłoby wielce pouczające, gdyby każdy musiał spędzić ze dwa miesiące na sprzątaniu pociągów i autobusów, nim wolno by mu było z nich skorzystać.
Ching była tak szczęśliwa, że wreszcie ma przyjaciela i kogoś, na kim może się wesprzeć, że jej towarzystwo było dla mnie raczej przyjemnością niż zawadą. Ponieważ miała nadzieję, że zainteresuje mnie działalnością hobbistyczną i rekreacyjną Gildii, poświęciła sporo naszego wolnego czasu na oprowadzenie mnie po mieście i pokazanie jego możliwości w zakresie rozrywek, które okazały się zresztą o wiele bardziej wszechstronne i pomysłowe niż się spodziewałem.
Gray Basin było bardzo ładnie rozplanowane, kiedy już się pojęło logikę jego układu przestrzennego, który, jak mnie zapewniła, przypominał układ wszystkich innych meduzyjskich miast, nawet tych zbudowanych całkowicie na powierzchni. Wszystko właściwie skonstruowane było z prefabrykatów i modułów, co umożliwiało rozbudowę, zmianę i wzrost, z minimalnymi jedynie przesunięciami i wstrząsami. Wszystko wszędzie jakoś po prostu do siebie pasowało.
Był tam teatr, niezły, choć zbyt dużo w nim dawano muzycznej fuszerki pomieszanej z propaństwową propagandą; można było również wystukać sobie na pokojowym terminalu zamówienie na książkę z nieźle zaopatrzonej biblioteki, a nawet, za niewielką sumę, kazać ją dostarczyć do pokoju. Książki te, z oczywistych powodów, traktowały głównie o problemach technicznych i praktycznych, a nie o literaturze i polityce; najwyraźniej nie chciano zatruwać niewinnych umysłów.
O wiele mniej skrępowanymi okazały się galerie sztuki, które zawierały egzemplarze najlepszego malarstwa i rzeźby, które stworzyła ludzkość — nie dziwota, skoro większość z nich została skradziona z najlepszych muzeów Konfederacji i stanowiła teraz pewien rodzaj pożyczki pod specjalnym nadzorem. Dość liczna grupa miejscowych artystów mogła robić niemal wszystko, bez żadnych interwencji ze strony Państwa, o ile naturalnie tematyka ich prac nie była polityczna, a przynajmniej nie pozostawała w sprzeczności z oficjalną linią polityczną. Istniała też muzyka, a nawet pełna meduzyjska orkiestra symfoniczna, jedna z wielu, jak zapewniano. Zafascynowała mnie ona swoimi wykonaniami wielkich utworów powstałych w przeszłości, których nie tylko nigdy przedtem nie słyszałem, ale o których istnieniu nawet nie wiedziałem. Podobały mi się również wykonania bardziej nowoczesnych i eksperymentalnych kompozycji. Musiałem przyznać, że w jakiś sposób ludzie tu żyjący tworzą muzykę w pewnym sensie lepszą, żywszą i przyjemniejszą niż fachowe i nie popełniające błędów urządzenia komputerowe, do których przywykłem w Konfederacji. Muzycy mieli swą własną Gildię, na czele której stała kobieta. Powiadano, że przybyła na Meduzę z własnej i nieprzymuszonej woli. Jako ekspert muzykolog i muzyk była ona w Konfederacji anachronizmem, a ponieważ znała osobiście Talanta Ypsira, przyłączyła się do niego, kiedy szedł na zesłanie i kiedy w związku z tym zaoferował jej marchewkę w formie rzeczywistego, prymitywnego, otwartego programu muzycznego na planetarną skalę.
Jeśli chodzi o nasz dom — hotel, prowadził on swą własną działalność, a my korzystaliśmy dodatkowo z urządzeń Gildii, z jej boisk i sal sportowych. Istniała spora liczba zespołów sportowych zorganizowanych dla rywalizacji wewnątrz i na zewnątrz Gildii, i pomagały one poznać się ludziom różnych kategorii, nie wspominając już o utrzymywaniu ich w dobrej kondycji. Prawdę mówiąc, jedyną Gildią, która wydawała się nie posiadać żadnej drużyny sportowej i nie prowadziła działalności zewnętrznej w tej dziedzinie, była ta, która skupiała funkcjonariuszy Służby Monitorującej. Powiedziano mi, że kiedyś próbowała ona takiej działalności w ramach kampanii zmierzającej do zaprezentowania jej bardziej przyjaznego i ludzkiego oblicza, jednakże zakończyło się to całkowitym niepowodzeniem, a nawet klęską. Nie można przecież odprężać się i bawić wspólnie z tymi, którzy przy byle jakiej okazji potrafią zrobić ci krzywdę.
Poza tym nawet SM nie uważała wygrania każdego współzawodnictwa za jakieś szczególne wyzwanie. Dlatego jego członkowie przebywali głównie w swoim towarzystwie, gdzie mogli sobie węszyć do woli i zachowywać się zgodnie ze swoją naturą, a wszyscy inni po prostu starali się nie zwracać na nich uwagi.
Przyznaje, że kiedy tak pracowałem i bawiłem się z Ching, czułem się, jak gdybym rzeczywiście znowu był czternastolatkiem — i nawet mi to odpowiadało — co jednak nie oznacza, iż zapominałem o moim głównym zadaniu, którym było skonstruowanie planu mającego doprowadzić do pozbycia się Talanta Ypsira. Właściwie zrezygnowałem z dokonania czegokolwiek ponad to, tłumacząc sobie tę decyzję restrykcyjnym charakterem tutejszej społeczności. Nawet gdyby w co trzecim biurowcu w Gray Basin przebywali ci osławieni obcy i produkowali tam swoje superroboty, i tak nie mógłbym się o tym dowiedzieć.
A przecież jakikolwiek ruch przeciwko rządowi Meduzy mógł opierać się wyłącznie na tym, co — przynajmniej na razie — było możliwością czysto teoretyczną. Społeczeństwo zbyt kontrolowano, zbyt kompetentnie nim rządzono, by można było dokonać w nim jakiegoś wyłomu, bez uprzedniej neutralizacji systemu monitorującego. Żeby zaś tego dokonać, musiałem wpierw dowiedzieć się, czy ta reguła plastyczności była w rzeczywistości możliwa, a jeśli tak, jak ją wykorzystać dla swoich celów.
O tym, jak uważnie jesteśmy monitorowani, przekonałem się podczas odbywającej się co dwa tygodnie sesji z łącznikiem pomiędzy Gildią a SM. Pytano nas wówczas na ogół o tę czy inną czynność, o jakiś nasz komentarz, czasem rzucony nawet na świeżym powietrzu. Szybko zorientowałem się, że nie jest to inkwizycja, że nie oskarża się nas o nic, a jedynie przypomina się nam, iż znajdujemy się pod stałą obserwacją i że w tej sytuacji dla nas będzie lepiej, jeśli zaakceptujemy ten system i zawsze będziemy właściwie postępować.
Pod koniec trzeciego miesiąca mojego pobytu na Meduzie zacząłem sobie zdawać sprawę ze zmian, jakie zachodziły we mnie i w Ching, zmian fizjologicznych, których w żaden sposób nie można było zignorować. Kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy, była szczupła i drobna; nie można by jej nazwać wówczas hojnie wyposażoną przez naturę. Teraz zaś zaczęła się zaokrąglać i dość szybko uzmysłowiłem sobie, że nie są to zmiany związane z późną fazą dojrzewania, ale raczej wynik bezpośredniego działania wardenowskiego, będącego reakcją na bodźce, których ja sam dostarczałem. Stawała się bardzo szybko wyjątkowo seksowną kobietką. Najwyraźniej hormony uruchomione przez „wardenki” w celu dokonania zmian fizycznych powodowały jednocześnie skutki psychologiczne.