Zajęcie, pomimo wspaniale brzmiących tytułów, nie było imponujące czy chociażby szczególnie ciekawe. Polegało głównie na patrolowaniu wagonów, spełnianiu zachcianek pasażerów, odpowiadaniu na ich niemądre pytania, wyjaśnianiu, w jaki sposób mogą otrzymać coś do jedzenia czy picia, jak mają obsługiwać terminale, w które wyposażone było każde miejsce, i na sprawdzaniu, czy wszystkie urządzenia im służące pracują prawidłowo. W pewnym sensie było to gorsze od sprzątania autobusów. W tamtej bowiem pracy głównie się obijałem, obserwując tylko, czy maszyny właściwie wykonują robotę, podczas gdy tutaj wystawiony byłem na widok publiczny i obserwowany przez przełożonych, kiedy tak robiłem te bezustanne rundy z jednego końca pociągu na drugi. A musiałem wyglądać do tego bardzo porządnie, być bardzo czysty i bez przerwy się uśmiechać, uśmiechać…
W jednym natomiast praca ta przypominała tropienie przestępców. Obydwa te zajęcia pełne były powtórek tych samych sytuacji i długich, nudnych okresów oczekiwania i obydwa były też jednocześnie interesujące i obrzydliwe.
Pociąg nasz zazwyczaj prowadził dwa lub trzy wagony pasażerskie i resztę towarowych. Liczba wagonów towarowych była stała, podczas gdy wagonów pasażerskich zwiększała się lub zmniejszała, w zależności od popytu. W pierwszym tygodniu mieliśmy jeden pociąg z sześcioma wagonami pasażerskimi, a inny tylko z jednym; nigdy natomiast nie zdarzyło się, by pociąg był ich całkowicie pozbawiony.
Okres szkolenia był chwilami dość przykry, krytykowano bowiem każde nasze posunięcie. Kilkakrotnie musiałem się powstrzymać, by nie przyłożyć naszej szanownej Morphy. Pierwszy tydzień wydawał się ciągnąć w nieskończoność. W końcu jednak, kiedy zostawiono nas samym sobie i nie pilnowano bez przerwy, zrobiło się o wiele łatwiej.
Załogi pociągów ubrane były w łatwe do rozpoznania mundury, dobrze skrojone i posiadające przesadnie duże insygnia. Ponieważ wielu członków naszej własnej Gildii podróżowało tymi pociągami, musiał istnieć jakiś sposób pozwalający odróżnić załogę konkretnego pociągu od innych. Jeśliby stosować standardy meduzyjskie, to wyglądaliśmy bardzo elegancko. Ja jednak przypomniałem sobie jeden bardzo wytworny kurort, w którym, żeby było bardziej elegancko i intymnie, zatrudniano obsługę złożoną głównie z ludzi, i tam właśnie najlepiej ubranymi ludźmi byli kelnerzy i portier.
Nasz nowy pokój w Rochande był praktycznie identyczny z tym w Gray Basin, a jedyną różnicą było to, że znajdował się na trzecim, a nie na czwartym piętrze, i łóżka stały przy lewej, a nie przy prawej ścianie. Jednym słowem — odbicie lustrzane, żebyśmy przypadkiem nie zapomnieli, gdzie jesteśmy.
Samo Rochande różniło się jednakże od Gray Basin, chociażby ze względu na swoje położenie. Stanowiło ono ośrodek dystrybucji żywności i dlatego pełniło rolę portu przeładunkowego. Leżało względnie daleko na południu i choć występowały tam zimy, to jednak nie były one ani nazbyt srogie, ani zbyt długie, a samo miasto wybudowano na powierzchni ziemi i nie przykryto go kopułą. Wokół rozciągały się rozległe lasy i rosło wiele egzotycznych roślin, co nadawało miastu specyficzny charakter, mimo iż jego przypominający tort układ urbanistyczny i pudełkowata architektura były przygnębiająco monotonne.
Podróż na południe po przekroczeniu elektronicznych barier Gray Basin była całkiem interesująca. Można bowiem zaobserwować stopniową zmianę klimatu, zauważyć przerwy w coraz cieńszej powłoce śniegu, w których wpierw pojawiała się trawa, następnie małe krzaczki i wreszcie drzewa. W końcu podróżny docierał do strefy bardziej umiarkowanej. Świat nie wyglądał już tak ponuro jak w Gray Basin, choć na całym tym dystansie nie było widać śladu upraw czy chociażby jakichś dróg. To ostatnie, bardziej jeszcze niż zmiany klimatu i roślinności, stanowiło o prawdziwych kontrastach widocznych na Meduzie. W miastach i miasteczkach, a także w opływowych, szybkich pociągach, człowiek przebywał w nowoczesnym, technologicznym społeczeństwie. Poza miastami rozciągał się dziki i prymitywny świat.
Był to świat, w którym czyhały autentyczne zagrożenia, choć o ich charakterze niewiele byłem w stanie się dowiedzieć. Z reguły ludzie byli zupełnie bezpieczni w swoich nowoczesnych oazach na pustkowiu i większość z nich nigdy nie znalazła się poza zasięgiem ochrony ich własnej społeczności. Co tak naprawdę znajdowało się na zewnątrz, prócz dzikich i groźnych zwierząt, z których niektóre potrafiły zmieniać swe kształty, nie było dokładnie wiadomo. Dla mnie najbardziej interesujące były te opowiadania o zmianie kształtów i postanowiłem dowiedzieć się wszystkiego o owych zwierzętach, korzystając z dostępu do biblioteki za pomocą pokojowego terminalu. Meduzyjczycy najwyraźniej nie wyrażali zainteresowania takimi studiami, przynajmniej nie publicznie. Jeśli niektóre z tych stworzeń rzeczywiście potrafiły zmieniać swe kształty, o czym zresztą nie było nawet wzmianki w ich oficjalnych opisach, to rozumiem stanowisko władz meduzyjskich, które nie życzyły sobie, by komukolwiek powstały w głowie podobnie nieprzyzwoite pomysły jak moje.
Dominującą formą życia były tutaj ssaki, co dla mnie było zarówno bardzo interesujące, jak i logiczne. Gady nie miały przed sobą żadnej przyszłości w tak zimnym klimacie, a owady w ciągu roku miały zbyt krótki okres sprzyjający rozmnażaniu, by móc wyjść poza bardzo ograniczoną niszę ekologiczną. Nawet stworzenia morskie — z tego, co się dowiedziałem — były również ssakami, ponieważ masa planktonu i alg, która mogłaby podtrzymać ewolucję ryb, była niewielka, a morza i oceany — względnie płytkie.
Istniał tu jednakże, znany skądinąd w świecie zwierzęcym, układ: jeden wegetariański gatunek zwany vetta odżywiał się głównie trawą, a inny zwany tubro zjadał przeważnie liście i inne części drzew, instynktownie je przystrzygając, ale nie zabijając. Harrary natomiast były wielkimi i krwiożerczymi bestiami odżywiającymi się wspomnianymi roślinożercami. Istniało kilkaset gatunków roślinożerców i kilka podgatunków harrarów. Cała reszta królestwa zwierząt była wielce zróżnicowana, ogromna i przeważnie niewidoczna, jednak doskonale wpasowana w ten zrównoważony układ przyrody. Ja skoncentrowałem się głównie na tych dominujących gatunkach, zwracając także uwagę na drobniejsze stworzenia, o ile były jadowite i groźne, ponieważ miałem nadzieję, że właśnie one dostarczą mi jakichś wskazówek w moich poszukiwaniach.
Jeśli chodzi o wygląd, to vetty miały wielkie, płaskie, uzębione dzioby, duże, okrągłe oczy, krótkie szyje i szeroko rozstawione nogi, wyposażone w pazury i poduszki. Na takich nogach zdolne były na krótkim dystansie rozwinąć szybkość do czterdziestu kilometrów na godzinę. Tubry posiadały natomiast długie, wąskie pyski, dłuższe od reszty ciała i wyginające się na wszystkie strony szyje, i ogromne, uzbrojone w szpony łapy, przypominające ludzkie dłonie. Ich ogony przypominały nieco ich szyje, a tubry często używały ich jako wabików, gdy sprawdzały, czy nic im nie zagraża. Ogony te odpadały im w przypadku ugryzienia czy nagłego szarpnięcia. Tubry nie były szybkie, ale potrafiły błyskawicznie wspiąć się na drzewo i spać na nim przyczepione do gałęzi, z głową wyciągniętą w górę lub zwieszoną w dół. Jedyną obroną vetty była szybkość. Tubry natomiast potrafiły być bardzo groźne, kiedy przyparto je do muru, poza tym potrafiły używać swego ogona jak bicza.
Najtrudniej jest opisać harrara. Wygląda on bowiem jak ogromna, przelewająca się masa futra, skóry i szponiastych łap, przypominających zresztą ptasie pazury. Kiedy na nich chodzi, wygląda nieco śmiesznie, ale kiedy chwyta ofiarę, używa wówczas dwu niewielkich, lecz groźnych łap przed nich, zdolnych urywać ofiarom łby. Gdzieś w tej futrzanej kuli znajduje się ogromna paszcza z kilkoma rzędami kłów. Właśnie harrar zainteresował mnie najbardziej, on to bowiem — zgodnie z legendą — potrafił zmieniać kształt. Stworzenie to potrzebowało przecież wiele pożywienia, by utrzymać przy życiu to wielkie cielsko, a nie umiało chodzić po drzewach ani też doścignąć kogoś, kto biegł z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę.