Nie mogłem rozpoznać tych ciemnych kształtów, choć znajdowały się bardzo blisko. Albo więc ludzie ci nosili specjalne, obszerne, czarne płaszcze z kapturami, albo używali jakiegoś rodzaju pola rozpraszającego.
— Budzi się na poziomie pierwszym — odezwał się głos kobiecy.
— Czas więc — odpowiedział mu inny, niski, męski. — Chwileczkę… niech sprawdzę. — Uklęknął tuż przy mnie, a czarne ramię i czarna dłoń ducha uniosły moją powiekę, sprawdziły puls i dokonały innych rutynowych czynności. Wstał, najwyraźniej usatysfakcjonowany. — W porządku, Siostro 657, chcesz go teraz przejąć?
— Tarinie Bulu… czy nas słyszysz? — spytał miękko kobiecy głos.
— Tak — odpowiedziałem głucho.
— Rozumiesz, że to dla ciebie punkt, od którego już nie będzie odwrotu? Że możesz nam teraz powiedzieć, żebyśmy przywrócili cię do poprzedniego stanu, i nic więcej nie zostanie powiedziane, i nigdy więcej nie nawiążemy z tobą kontaktu? Jeśli natomiast zdecydujesz się iść dalej, jeśli się zaangażujesz w nasze sprawy, to w przypadku oszustwa lub zdrady utracisz życie.
— Rozumiem — powiedziałem. — Nie po to tu przyszedłem, żeby się teraz wycofać.
Moja odpowiedź chyba im się spodobała.
— Doskonale — powiedziała Siostra 657. — Wobec tego wstań i idź za nami.
Uczyniłem, jak mi polecono, zauważając przy okazji z zadowoleniem, że leżałem na jakiejś drewnianej platformie, a nie w tej brei poniżej. Faktycznie bowiem szliśmy wąskim pomostem ponad rzeką ścieków, gdzieś pod Rochande, w labiryncie, którego przejście nawet od pracujących tutaj wymagałoby posiadania planów. Tym ludziom takowe jednak nie były w ogóle potrzebne, doskonale wiedzieli, dokąd idą. Pomimo wielu odgałęzień i zakrętów byłem pewien, że potrafiłbym powrócić do punktu startu, ale ta pewność nic mi nie dawała. I tak nie wiedziałbym, czy ten punkt znajduje się w pobliżu tamtej kawiarni, skoro nie miałem przecież pojęcia, jak długo byłem nieprzytomny.
Wreszcie pokonaliśmy ostatni zakręt i weszliśmy na prowizoryczny pomost długości około trzech metrów. Prowadził on do otworu w ścianie tunelu, za którym widoczny był słabo oświetlony pokój pełen jakiegoś technicznego sprzętu. Widać tam też było kilka ciemnych kształtów, może około tuzina, jeśliby liczyć także moich porywaczy. Nie było tam zresztą miejsca dla większej liczby osób wśród tych wszystkich lin, sond, kabli i puszek.
Posadzili mnie na skrzyni przed sobą. Odprężyłem się. To, co mi zaaplikowali i tak już pewnie zniknęło z mojego organizmu, a przecież oni bez trudu zauważą ten fakt.
Siostra 657 wydawała się przewodzić tej grupie. Niezły chwyt, taki koleżeński tytuł i zwykły numer. Mógłbym się założyć, że numer ten stawiał ją wysoko w hierarchii; jak się później okazało, miałem rację zakładając, że numery oznaczają komórkę i miasto, a tylko jedna cyfra odnosi się do konkretnej osoby wewnątrz samej komórki.
— Słuchaj nas, potencjalny Bracie — zaintonowała Siostra 657.
Miałem nadzieję, że nie czeka mnie teraz jakiś bełkot i związane z nim rytuały, takie jak przy przyjmowaniu do jakiejś tam tajnej loży.
— Dajemy mu numer 6137. Jest przebudzony, czujny i gotów odpowiadać na pytania.
— Bracie… dlaczego chcesz przeciwstawić się rządowi? — spytała siedząca z tyłu kobieta.
— Bo jest nudny — odparłem, wywołując tu i ówdzie śmiech.
— Bracie… dlaczego chcesz się do nas przyłączyć? — spytała inna kobieta.
— To wy mnie zwerbowaliście — zauważyłem. — W tej chwili jesteście jedyni w mieście i dlatego się do was przyłączam. Tak naprawdę, to jednak nie wiem, co sobą reprezentujecie i być może wasze pomysły dotyczące rządzenia Meduzą są jeszcze gorsze od rządowych.
Rozległy się szepty, jak gdybym powiedział coś, czego nie powinienem był powiedzieć, ja jednak byłem zdecydowany nie owijać niczego w bawełnę. Z tego, co udało mi się usłyszeć, wynikało, że jestem zbyt pewny siebie jak na kogoś w moim wieku.
— Całkiem słuszna uwaga — włączyła się Siostra 657, przerywając szepty. — Nie powiedzieliśmy mu nic o sobie. Być może powinniśmy to zrobić, nim pójdziemy dalej. — Zwróciła się bezpośrednio do mnie: — Bracie 6137, nie zawracamy sobie głowy przysięgami, uściskami dłoni czy jakimiś specjalnymi ceremoniami. Te rzeczy są dla przesądnych mas. Powinnam cię jednakże poinformować, że podobnie jak większość grup tego rodzaju jesteśmy bardziej zjednoczeni i jednomyślni w przeciwstawianiu się obecnemu rządowi niż w naszej wizji tego, co ma go zastąpić. Niemniej można uczynić więcej dla tego świata niż pozwala na to obecne społeczeństwo i można to czynić skuteczniej bez rządu obserwującego każdą wyprawę do toalety. Jesteśmy silni, potężni i usytuowani we właściwych punktach, a mimo to nie udało nam się jeszcze rządu obalić. Obecnie koncentrujemy się na werbowaniu rekrutów, na zbieraniu informacji technicznej na każdym z poziomów i utwierdzaniu swej obecności w każdym większym ośrodku ludności na Meduzie. Jest to jakiś początek.
Skinąłem głową.
— Równie dobrze możecie się stać potężnym klubem dyskusyjnym — zauważyłem. — Słuchajcie, ja zostałem urodzony i wychowany dla polityki. Gdyby się ułożyło nieco inaczej, pracowałbym w administracji planetarnej, a nie obsługiwał pasażerów. Nie przemawiajcie do mnie z góry i nie traktujcie jak dzieciaka. Niech robią to ci, którzy zgodnie z moim zamiarem mają mnie nie doceniać. Na przykład, sądzę, iż powinniście wiedzieć, że SM wie o waszej obecności w Rochande i że to ona wystawiła mnie na wabia.
Te słowa wywołały lekki szumek dookoła. Wreszcie przywódczyni spytała:
— Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co przed chwilą powiedziałeś?
Skinąłem głową.
— A dlaczegóż miałbym to ukrywać? Załatwiliście jednego z tamtych, oni zyskali pewne informacje od innego, a ja byłem jedynie logiczną przynętą. Dali mi przeto taką pracę, która miała mnie tu doprowadzić. Szczerze mówiąc, niedobrze mi się już robiło od tego czekania na was.
— Przyznaje się do współpracy z SM! — niemal wrzasnęła jedna z kobiet. — Usuńcie go… natychmiast!
— Gdybym rzeczywiście był autentycznym agentem SM lub jej wtyczką, ostatnią rzeczą, jaką bym zrobił, byłoby powiedzenie tego, co właśnie wam powiedziałem — zauważyłem, prawdę mówiąc, nieszczerze.
Ten wybuch przed momentem zmartwił mnie. Toż to amatorzy. Cholerni rewolucjoniści — amatorzy! Liczyłem na coś znacznie lepszego.
— I poinformujesz SM, że nawiązałeś z nami kontakt i że się do nas przyłączyłeś? — spytała Siostra 657.
Skinąłem głową.
— Jasne. A wy będziecie musieli upitrasić coś dla mnie, żebym mógł tym nakarmić tę twardą jak skała panią major, w przeciwnym razie wsadzą mnie pod jakąś psychiczną maszynkę. Zrobili to jednej z waszych (nie znam żadnych nazwisk) kilka miesięcy temu, też nowicjuszce takiej jak ja, i złamali ją. Nie chciałbym, żeby to przydarzyło się mnie, tak więc, jeśli jesteście tak potężni jak twierdzicie, oczekuję jakiejś ochrony.
Po raz pierwszy podniósł się mężczyzna, być może jedyny mężczyzna wśród obecnych, nie licząc mnie.
— To, co mówisz, młody człowieku, brzmi rozsądnie. Jesteś bardzo inteligentny. Być może aż za bardzo. Zastanawia mnie to. Powiadają, że Cerberyjczycy potrafią produkować roboty o każdym kształcie i postaci, roboty, których nie można odróżnić od ludzi. Takie, które mogą przybrać cechy charakterystyczne dla mieszkańca któregokolwiek z czterech światów Wardena.