Z własnego gorzkiego doświadczenia wiedziałem, że tak totalitarne umysłowości jak te, które należały do Ypsira i jego wspólników, muszą uważać samo istnienie takich grup za nieznośne. Ich psychika nie pozwoliłaby takim ludziom pozostawać przez dłuższy czas wolnymi i nieskrępowanymi. Tego byłem absolutnie pewien, chyba że zachodził jeden z trzech warunków: (1) wykonywali oni jakieś użyteczne, cenne lub niezbędne usługi dla rządu, a to wielce nieprawdopodobne; (2) w ogóle nie istnieli — jeszcze bardziej nieprawdopodobne; albo (3) niezależnie od starań i wysiłków nie można ich było schwytać.
A teraz miałem wiarygodne raporty pochodzące gdzieś z samej góry, że dzicy potrafią zmieniać kształty, że są w tym względzie co najmniej tak sprawni jak harrary. Dlatego też ta trzecia możliwość wydawała się najbardziej prawdopodobna. Meduza chciała ich schwytać, a jednak była wyjątkowo nieudolna w swych wysiłkach skierowanych przeciwko tym prymitywnym ludziom. Wniosek mój prowadził do postawienia sobie pytania, jak dalece byli oni rzeczywiście prymitywni, ale tego mogłem się jedynie dowiedzieć, idąc tam i sprawdzając to osobiście. Jeśli faktycznie stanowią bandę prymitywów żujących korzenie i wydających nieartykułowane dźwięki, to okaże się, że mam pecha i utknę wśród nich na dobre.
W tej chwili praca na dwie strony miała swoje zalety; nie mogła ona jednak trwać wiecznie. Major Hocrow będzie trzymała mnie na smyczy tak długo, jak długo będę dostarczał jej takich informacji, które albo będą użyteczne same w sobie, albo będą prowadzić do dalszych użytecznych informacji. Jeśli pojawi się dłuższy okres suszy w ich dostawie albo jeśli pani major dojdzie do wniosku, że więcej już nic nie wyciągnę, wówczas moja przyszłość przestanie być jasna i świetlana, niezależnie od tego, jak pierwotnie zaplanowała sobie mój ostateczny los. Była dobrą agentką i miała nosa, a we mnie wyczuwała jednak coś śmierdzącego.
Z drugiej strony, niezależnie od tego, jak dalece niezadawalające wydawało się to forum dyskusyjne tak zwanych buntowników, to wystarczająco mocno lękało się ono i rządu, i SM, by zabić mnie przy pierwszych oznakach, świadczących o grze na dwie strony. A ponieważ stanowili grupę bardzo nerwowych amatorów, nietrudno było komuś popchnąć jednego czy dwu z nich przeciwko mnie. Człowiek znajdujący się pośrodku zawsze żyje na kredyt.
Jedynym jaśniejszym punktem w tym wszystkim był fakt, iż obie strony zdawały sobie sprawę z tego, że nie byłem dość sentymentalny, by można było wykorzystać przeciwko mnie Ching. Rzeczywiście bardzo ją lubiłem. Choć trudno mi to przyznać, było mi o wiele przyjemniej, kiedy znajdowała się blisko mnie. Wystarczyło, że tam po prostu była, że robiła coś, milcząc w tym samym pokoju. Wolałem myśleć o swoich uczuciach do niej jako o ojcowskich. W mojej profesji prawdziwy związek był śmiertelnie niebezpieczny… A szczególnie teraz i tutaj. Byłem przekonany, iż inni ludzie są mi niepotrzebni, chyba że jako narzędzia czy środki do osiągnięcia celu, a jednocześnie w jakiś dziwny sposób zdawałem sobie sprawę z tego, że Ching mnie potrzebuje.
Byłoby niedorzecznością i nieprzyzwoitością ciąganie jej do tej kawiarni co jakiś czas podczas naszego pobytu w Rochande po to tylko, by pozbawiać ją przytomności i używać jako przykrywki dla mojej działalności. Było to także niepraktyczne; wkrótce rutyna ta stałaby się dla niej nie do zniesienia i zrobiłaby wszystko, by jej uniknąć. Technik major Hocrow znalazł rozwiązanie, z moją zresztą pomocą. Ching wiedziała już, że coś łączy mnie z SM, ale miała do mnie pełne zaufanie. Dlatego też mogłem umieścić ją ponownie pod psychomaszyną i spowodować, by technik wzmocnił hipnozę. Prostym posthipnotycznym poleceniem można było uczynić z niej albo całkowicie lojalnego członka społeczeństwa meduzyjskiego, albo w pełni zaangażowanego członka opozycji, robiącego to, co ja robiłem, tyle że całkowicie w to wierzącego. Ponieważ znaliśmy już procedury sprawdzające opozycji, nietrudno byłoby przepchnąć ją przez te ich testy.
Tymczasem działaliśmy w dalszym ciągu zupełnie rutynowo. Ching była wystarczająco bystra, by zrozumieć, że moja sytuacja — a tym samym i jej — jest stale niepewna i niebezpieczna. Muszę przyznać, że mnie również ta sytuacja nie odpowiadała. Czułem się trochę winny za wciągnięcie jej w to wszystko, ale, do diabła, przecież ja o nią nie prosiłem.
Śniegi zimowe ustąpiły wiośnie, a sprawa ciągnęła się w nieskończoność. Jak stałem przed kamiennym murem, tak stałem. Wiedziałem, iż moja propozycja przeprowadzenia rewolucji była rozsądna, i byłem przekonany, że ci, którzy znajdują się na szczytach hierarchii w opozycji, nie tylko się z nią zgadzają, ale że posiadają również środki potrzebne do odkrycia tego niezbędnego bodźca. Pozostawało pytanie: dlaczego nie podejmują działań? Powodem nie mógł być lęk przed klęską — to, co mieli teraz, było ślepą uliczką i stagnacją — ale coś zupełnie innego. Jeśli rzeczywiście miałem rację zakładając, że pochodzenie tego przywództwa jest pozaplanetarne, mogłoby to oznaczać, że czekamy na skoordynowaną akcję kilku planet, co zresztą tutaj i tak by nic nie dało. Ci ludzie bowiem nie posiadali odpowiedniego wyszkolenia; nie wiadomo też, jakimi by się okazali „żołnierzami”, gdyby już doszło do konfrontacji.
Mimo wszystko byłem dziwnie niechętny podjęciu indywidualnych działań. Ja też znajdowałem się w pułapce, którą stanowił ten system, i bardzo mi się to nie podobało. Zacząłem rozumieć, że wcześniej czy później będę się musiał uwolnić i podjąć ryzyko, znacznie większe od tego, które podjąłem do tej pory. A miałem tak niewiele danych. Gdybym tylko wiedział coś więcej o dzikich! Zastanawiałem się, czy moje „sobowtóry” na innych planetach są równie sfrustrowane. W jakiś perwersyjny sposób miałem nadzieję, że tak właśnie jest… Nie chciałem być jedynym niedołęgą.
Nie zależało mi już zupełnie na wypełnieniu tej misji, choć fakt ten bardzo wolno docierał do mej świadomości. Kiedy przebudziłem się na tamtym statku, nawet jeszcze przed lądowaniem, odciąłem się od starej, kochanej Konfederacji, od jej problemów i sposobów ich pokonywania. Dziwne, jak łatwo zatrzasnąć drzwi za dotychczasowym życiem… ale z drugiej strony, to przecież nie ja te drzwi zatrzasnąłem. To oni mnie wyrzucili i zatrzasnęli za mną na głucho te wrota.
Mimo wszystko najważniejszy cel misji i mój osobisty cel pokrywały się. Chciałem obalić system meduzyjski i nie miałbym nic przeciwko zlikwidowaniu przy tej okazji Ypsira. Mimo to po tylu miesiącach siedziałem tu zablokowany i na wpół pokonany. Do diabła, przecież nawet nie wiedziałem, gdzie Ypsir przebywa, a nawet gdybym to wiedział, nie znałem sposobu i nie posiadałem środków, by do niego dotrzeć.
Co się tu ze mną dzieje? W co ja się zmieniam? Czyżbym, szukając klucza do fizycznej metamorfozy, przeszedł w sposób niezauważalny metamorfozę psychiczną?
Podobnie jak to zdarzyło się już uprzednio, i tym razem mój ruch został wymuszony przez czynniki zewnętrzne, znajdujące się poza moją kontrolą. Wszystko zaczęło się od wezwania na szczególnie pilne i nie cierpiące zwłoki zebranie opozycji, zebranie, w którym mieli uczestniczyć wszyscy członkowie komórki. Byłem lekko podekscytowany tym wezwaniem… Być może, być może ktoś wreszcie podjął decyzję o rozpoczęciu jakichś działań.