— Nie przejmuj się! — zawołałem. — To tylko ja! „Wardenki” dokonały tej przemiany, by umożliwić nam życie w tych ściekach! Chodźcie tu wszystkie do mnie! Na pewno wrócimy do starej postaci, kiedy tylko się stąd oddalimy!
Pozostałe reagowały podobnie, ale dały się szybko przekonać.
Przyglądałem się im i zauważyłem, że skóra ich zaczyna tracić swój połysk i zaczyna… no cóż, spływać, jak gdyby nasze ciała zbudowane były z jakiejś półpłynnej substancji i na dodatek posiadały możliwość samodzielnego podejmowania decyzji. Choć może wydać się to dziwne, byłem z tego zadowolony. Mieliśmy tutaj dowód na istnienie owego tak poszukiwanego bodźca! Jeśli znajdziesz się w nieprzyjaznym środowisku, ulegniesz przemianie. Zmienisz się w coś, co będzie miało szansę przeżycia. To bez wątpienia wyjaśniało zarówno ową zdolność dzikich, która pozwalała im uciec przed SM, jak i tłumaczyło pochodzenie legend na temat przemiany kształtów ludzi i zwierząt. Dzicy wykorzystywali tę zdolność, by się ukrywać i przetrwać.
Gdybym mógł teraz dopaść psychomaszynę i przekonać kogoś, że znajduje się w jakimś odmiennym środowisku, na pewno uzyskałbym znaczące rezultaty… Choć tak naprawdę — bez rzeczywistej kontroli nad tym zjawiskiem. Mógłbym otrzymać jakieś zaimprowizowane monstrum, takie stworzenie, które „wardenki” uznałyby za zdolne do przeżycia.
Skąd jednak organizmy Wardena wiedziały, co ci jest potrzebne, i to w tym samym momencie, w którym było ci to potrzebne? I skąd czerpały one tę wyrafinowaną znajomość biologii, która pozwalała im na dokonanie tej przemiany w jednej praktycznie chwili?
Czekaliśmy jeszcze pięć minut, po czym sprawdziłem obecność. Ching się udało, chociaż była okropnie zdezorientowana i przerażona swym wyglądem. Morphy również się pojawiła, a także ta trzecia, której imienia wcześniej nie znałem. Nie było tylko naszej przewodniczki po kanałach.
Stawaliśmy się na powrót „ludzcy”, ponieważ nasze „wardenki” wyczuły zmianę środowiska. Wracaliśmy do naszej dawnej postaci, co oznaczało, że albo zawsze powraca się do układu pierwotnego w sytuacji, kiedy „wardenki” odpoczywają, albo ten pierwotny układ przywracany jest jakimś wewnętrznym zmysłem samotożsamości. Zauważyłem jednakże, że nie dotyczy to owłosienia i skóry; to pierwsze znikło zupełnie, a ta ostatnia zachowała ów ciemnobrązowy odcień, jaki miały monstra, którymi na krótką chwilę się staliśmy.
Fascynowała mnie obserwacja własnych ramion, które jakby falowały i płynęły, zmieniały się i tworzyły na powrót tak dobrze mi znany układ. Kiedy już staliśmy się na tyle humanoidalni, by móc kontrolować mięśnie utrzymujące nas w pozycji pionowej, przyjrzałem się dokładnie powierzchni zbiornika, szukając na niej czwartej głowy. Bezskutecznie.
— Musimy iść. Wydaje mi się, że widzę patrol tam, po drugiej stronie.
Morphy spojrzała na mnie i na zbiornik.
— Przecież ciągle brakuje jednej osoby!
— Nic na to nie poradzimy. Albo nie uległa przemianie, albo została porażona barierą energetyczną, albo też ją schwytano. Nic jej nie pomożemy, jeśli sami damy się złapać czy zastrzelić. Ruszajmy!
Ta, której imienia jeszcze nie znałem, robiła wrażenie całkowicie zdezorientowanej zaistniałą sytuacją.
— Dokąd? Dokąd mamy iść? Westchnąłem.
— To oczywiste, że gdzie indziej. Podążajcie za mną!
I ruszyłem wzdłuż korony tej niewielkiej zapory. Napotkawszy w pewnym miejscu po jej drugiej stronie jakieś schodki, począłem schodzić. W tej samej chwili pociski smugowe rozświetliły ciemność nocy. Dotarłem szybko do leżącej w dole płytkiej rzeki, wbiegłem do niej i pokonywałem ją błyskawicznie w bród, nie odwracając nawet głowy, by sprawdzić, czy wszystkie kobiety idą za mną. Nie miałem na to czasu, a zresztą nawet gdyby ich tam nie było, i tak nie mógłbym nic na to poradzić. Kierowałem się wprost do leżącego po drugiej stronie rzeki lasu i nie miałem zamiaru się zatrzymywać, dopóki nie znajdę się pod osłoną rosnących tam drzew.
Nagle usłyszałem krzyk Morphy:
— Padnij!
Nie czekałem na wyjaśnienia. Padłem prosto w wodę, która w tym miejscu była już tak płytka, że nawet nie zakrywała mego leżącego ciała. Uniosłem głowę, żeby zobaczyć, co takiego ujrzała Morphy. Niewielki, oświetlony balon z dwoma fukcjonariuszami SM posuwał się bezgłośnie w dół rzeki, oświetlając reflektorem jej nurt. Zerknąłem do tyłu, żeby sprawdzić, czy wszystkie przybrały pozycję leżącą, po czym zastygłem i czekałem nieruchomo, aż ten powietrzny aparat nadleci, minie nas i poszybuje dalej. W tym świetle i na tym płytkim, kamienistym dnie, dla każdego obserwatora przelatującego przypadkowo, musieliśmy przypominać kamienie. Byłem jednak przekonany, że tym razem mamy tutaj do czynienia z akcją specjalną: szukano nas.
Kiedy światła znikły, podniosłem się i razem z towarzyszkami dobrnąłem do zadrzewionego brzegu. Tutaj padłem na ziemię i pozwoliłem sobie na chwilę odprężenia. Kobiety poszły za moim przykładem i minął dłuższy czas, nim padły pierwsze słowa.
Wreszcie to ja się odezwałem:
— No cóż, wróciły czasy cudów. Udało nam się ujść.
Morphy popatrzyła na mnie ponuro, po czym przeniosła wzrok na pozostałą dwójkę. Gdyby nie nasza karnacja i brak jakichkolwiek włosów na ciele, wyglądalibyśmy tak samo jak przedtem, chociaż ta przemiana, czy cokolwiek to było, zniszczyła przy okazji nasze ubrania.
— Kompletnie nadzy, na nieznanym pustkowiu, ścigani jak zwierzęta, bez jednego włoska na ciele, a ten uważa, że zwycięża!
— Nie wspominając perspektywy śmierci głodowej — dorzuciła ta, której imienia nie znałem. Uśmiechnąłem się.
— Tak uważam. Zwyciężamy… zwyciężymy. Nie po to przeszliśmy przez to wszystko, by teraz przegrać. Jeśli ta kąpiel w ściekach nie dowiodła, że jesteśmy maszynkami do przetrwania, to nie wiem, co was przekona. Wiem natomiast, że musimy tej nocy odejść stąd tak daleko, jak tylko się da. Nie przypuszczam, by nas ścigali zbyt długo czy zbyt daleko… Nie jesteśmy tego warci, nawet jeżeli tej właśnie grupie bardzo zależy na tym, żeby nas schwytać.
— Po tym, jak usłyszą od innych, co tam zrobiłeś, będziesz najbardziej poszukiwaną osobą na Meduzie — odparła Morphy. — To, co zrobiłeś tym agentom, było… nieludzkie. Zastanawiam się, czy w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, że powaliłeś uzbrojoną agentkę, zabrałeś jej broń, zabiłeś czterech innych agentów i odwróciłeś się, by wziąć na muszkę pozostałych, a wszystko to w niecałe pięć sekund?
— Pięć sęk… — Odebrało mi na chwilę mowę. Nic dziwnego, że ta robota wydawała mi się tak łatwa! Pięć sekund na całą akcję! W moim oryginalnym ciele być może, ale tylko być może, mógłbym tego dokonać, jednak tutaj i teraz… Wiedzieć, co należy zrobić, a spowodować, by twoje ciało to zrobiło, to dwie zupełnie różne sprawy. Spytajcie któregokolwiek pięćdziesięcioletniego pilota kosmicznego. A przecież odpowiedź wydawała się oczywista.
— Wiedziałem, co mam zrobić — powiedziałem. — A „wardenki” załatwiły całą resztę. Znajdowałem się w takim stanie skrajnego napięcia, kiedy wybierałem właściwą pozycję i przygotowałem się psychicznie do wykonania pierwszego ruchu, że moje „wardenki” niewątpliwie same dokonały niezbędnego dostosowania, pozwalającego mi przetrwać, podobnie jak to się odbyło z nami wszystkimi w tamtym kanale, kiedy zmieniły nas na krótko w to, w co nas zmieniły. Gdybyście to wy posiadały odpowiednią wiedzę i wolę, zrobiłyby to samo i dla was. Jak więc widzicie, nie jesteśmy tutaj tak całkowicie bezbronni. Nosimy naszą ochronę w naszym wnętrzu. Jesteśmy dostosowani do tej planety — omal nie powiedziałem zaprojektowani. I może to właśnie jest prawdziwa Meduza, a nie te wygodne, izolowane więzienia, które nazywają tu miastami.