— To było… coś bardzo dziwnego, to, co nam się przydarzyło; nie mów, że nie — wtrąciła nasza tajemnicza kobieta. — Nigdy przedtem nie słyszałam, by ktoś przemienił się w coś innego, chyba że chodziło o płeć.
— Zgadza się — przyznałem. — Tyle że ten system jest tak właśnie zaprojektowany. Utrzymuje się wszystkich w sztucznym, stabilnym środowisku, gdzie takie zjawiska po prostu nie zachodzą. A i tak jestem przekonany, że zdarzają się one od czasu do czasu, być może kiedy ktoś ulega wypadkowi czy kiedy grozi mu utonięcie. Te przemiany, te transformacje mogą zdarzać się nawet codziennie. Jednak ludzi tych się ratuje, zabiera natychmiast do psychomaszyny i doprowadza do poprzedniego stanu. Usuwa się nawet pamięć z umysłów osób bezpośrednio zaangażowanych, czy chociażby świadków wydarzeń. A… przy okazji, powinniśmy się chyba poznać. Jestem Tarin Bul.
— Angi Patma, Gildia Budowlana — powiedziała nieznajoma. Dokonano wzajemnej prezentacji. Niepokoiłem się o Ching, która zwykle była tak otwarta, a teraz wydawała się markotna i jeszcze nie całkiem w pełni sił po przebytym szoku. Podszedłem do niej. — Nie martw się… wszystko będzie dobrze — powiedziałem uspokajająco.
— Wiem. — Podniosła na mnie wzrok. Zmarszczyłem brwi.
— O co chodzi, malutka? Byłem z ciebie bardzo dumny! Milczała przez chwilę. Wreszcie powiedziała:
— Zabiłeś czworo ludzi, Tarin. Zabiłeś. I nie jest ci ani troszkę przykro z tego powodu.
— Posłuchaj, Ching… — Westchnąłem. — Musiałem to zrobić. To było jedyne rozwiązanie. Kiedy ktoś prowadzi cię na śmierć i robi to z radością, sam rezygnuje ze swego prawa do życia. Ci, którzy tam zostali… Przecież oni i tak dopadną te jakieś pięćdziesiąt pięć osób, które zostały. Żadna z nich nie przeżyje, a jeżeli już, to z uszkodzonym mózgiem. A w moim kodeksie to znacznie gorsza zbrodnia. Nie zapominaj, że tych ludzi wybrano do pracy w SM według tej samej reguły, wedle której na Meduzie dokonuje się wyboru do jakiejkolwiek pracy. Oni po prostu lubią pomiatać innymi, straszyć ich, a nawet zabijać.
— A ty nie?
Zamurowało mnie na moment. Naturalnie kochałem swoją pracę. Jednak istniała pewna różnica. Przynajmniej miałem taką nadzieję.
— Nie interesuje mnie poniżanie innych czy też ich straszenie, chyba że właśnie chodzi o tego typu osoby. Poluję bowiem na tych, którzy lubią krzywdzić innych. I dopadam ich. To chyba nie jest takie złe?
Nie wyglądała na przekonaną i, szczerze mówiąc, im więcej myślałem na ten temat, tym mniej sam byłem przekonany, że tak właśnie jest. Od narodzin wychowywany byłem w wierze w Konfederację, w jej doskonałość i jej ideały. Czym więc było moje zajęcie w takim kontekście? Tym samym, czym było tutaj działanie SM? Polowaniem na tych, którzy zagrażali systemowi Konfederacji, występowali przeciw niemu lub go usiłowali zmienić, i wysyłaniem ich do psychiatrów lub na Romb Wardena, a czasami na śmierć. Zgoda, większość Konfederacji posiadała znacznie lepszy system niż ten, który istniał na Meduzie Ypsira, ale przecież tutejsi ludzie wierzyli w ten system, włącznie z tymi z SM. W ich własnej opinii nie różnili się oni niczym ode mnie. Czy to nas odróżniało od siebie… Czy też do siebie upodabniało? Meduza była w jakimś sensie perwersją, zniekształconym, lustrzanym odbiciem systemu Konfederacji i jej marzeń. Dlatego zapewne czułem się tutaj tak dziwnie.
Podniosłem się.
— Ruszajmy. W każdej chwili mogą pojawić się tutaj piesze patrole, a my i tak już się zasiedzieliśmy. Wykorzystajmy maksymalnie tę noc. Możemy rozmawiać w drodze.
Rzeczywiście wysłali za nami kilka pieszych patroli i helikopterów, których dźwięki docierały do nas od czasu do czasu, jednak nie wysilali się zbytnio. W ich pojęciu przebywanie na tym pustkowiu było równoznaczne ze śmiercią i przez to nie byliśmy warci wysiłku, jaki należałoby włożyć, by nas odnaleźć. I znów to sam system tej planety pozwalał nam zachować naszą wolność, chociaż pozostawało niejasne, jakiego rodzaju wolność to będzie.
Podręczniki biologii nie ukazywały nawet połowy historii naturalnej Meduzy. Nie tylko były tu setki, a może i tysiące roślin, dużych i małych, ale lasy dosłownie tętniły życiem zwierzęcym. Pozornie wszystko to wyglądało bardzo dziwnie, ale jednocześnie przypominało życie na wielu innych planetach. Być może jest prawdziwa teoria twierdząca, że ekosystemy rozwijające się w prawie identycznych warunkach muszą być do siebie bardzo podobne. Tutaj, tak jak gdzie indziej, drzewa były drzewami, a owady owadami… I pełniły one te same funkcje.
Naszą pierwszą poważną troską nie było uniknięcie pogoni, lecz znalezienie pożywienia. Nadejście wiosny w rejonach „tropikalnych” oznaczało pojawienie się pewnej ilości jagód i owoców, ale niewiele z nich wyglądało na dojrzałe, wszystkie zaś były mi zupełnie nie znane.
— Skąd wiesz, co jest bezpieczne dla nas, a co nie jest? — narzekała Angi, równie głodna jak cała reszta towarzystwa.
— To chyba dość proste — odpowiedziałem. — A przynajmniej tak powinno być. Jeśli coś jest dla nas niebezpieczne, to powinno wysyłać jakieś sygnały ostrzegawcze, które odbierane byłyby przez nasze „wardenki”. Weźmy na przykład tę jagodę. Śmierdzi tak okropnie, że nigdy bym jej nie ruszył. A przecież podczas wstępnego szkolenia poinformowano mnie, że mogę jeść praktycznie wszystko i że moje „wardenki” zamienią daną substancję w to, co jest mi potrzebne. Dlatego proponuję, byśmy zbierali i jedli to, co wydaje się nam w tym momencie jadalne.
Wprowadzenie tego w czyn zajęło nam sporo czasu i wymagało dużo odwagi. Liście i niedojrzałe owoce smakowały gorzko i podle, ale kiedy już zaczęliśmy jeść, nie mogliśmy przestać, dopóki się całkowicie nie nasyciliśmy. Tej nocy wszystkich bolały brzuchy i wszyscy cierpieli na rozstrój żołądka, ale po twardym śnie na gołej ziemi obudziliśmy się w znacznie lepszej formie. Po tej pierwszej próbie nasze „wardenki” dostosowały się jeszcze lepiej do okoliczności i dostarczyły potrzebnej nam informacji… Tak jak zresztą przewidywałem. Niektóre rzeczy, które na początku smakowały podle, zaczęły być coraz smaczniejsze, podczas gdy inne smakowały coraz gorzej i gorzej. Mając taki system klasyfikacji, przestaliśmy mieć kłopoty z pożywieniem, chociaż muszę przyznać, że Ching nie była jedyną osobą marzącą o mięsie i świeżych owocach.
No cóż, śmierć głodowa nam nie zagrażała. Następną więc sprawą było dostosowanie naszego stylu życia do tego nowego środowiska. Ubranie okazało się zbędne, jak zwykle, a po tym, co przeszliśmy, problem wstydu i skromności przestał być istotnym czynnikiem. Las dostarczał nam ochrony przed zimnym deszczem i burzą gradową, a w razie potrzeby budowaliśmy sobie szałasy z gałęzi i dużych liści. Prawdę mówiąc, miałem za sobą specjalną szkołę przetrwania i mógłbym nawet zbudować jakieś stałe domostwo, gdybym tylko zechciał, ale przecież nie zamierzałem zakładać w tym momencie czegoś takiego jak wioska. Do pierwszych śniegów mieliśmy jeszcze trzy miesiące i to najbardziej korzystnej pogody. W tym czasie musieliśmy odnaleźć dzikich. To było nasze najważniejsze zadanie.
W ciągu kilku dni zatoczyliśmy szerokie koło wokół Rochande i skierowaliśmy się w stronę wybrzeża, o którego umiejscowieniu powiadomiła mnie poręczna mapka w mojej głowie. Tam, kierując się położeniem słońca, mogłem w przybliżeniu ustalić nasze położenie i wyznaczyć dalszą trasę.