Pierwsze kilka tygodni były czasem nauki. Nauczyliśmy się, co możemy jeść, gdzie to coś najczęściej rośnie i co może dla nas stanowić zagrożenie. Przeprowadziłem niewielki kurs przetrwania — budowy szałasów i tym podobne — i poznaliśmy także zwyczaje wielu zwierząt. Wszędzie można było spotkać żyjące na drzewach tubry, jednak jeśli ich się nie zaczepiało, one również zostawiały nas w spokoju. Vetty przebywały głównie na polanach i równinach, których staraliśmy się unikać. Harrara, jak do tej pory, nie spotkaliśmy i wolałem, żeby tak już zostało.
Od czasu do czasu natykaliśmy się na tereny geotermiczne. Nie było ich zbyt wiele, ale i tak było ich więcej niż mogłem przypuszczać. Gejzery, wrzące błota i fumarole pojawiały się w najmniej oczekiwanych miejscach, a od czasu do czasu spotykaliśmy również jeziorka gorącej wody. Kiedy się już przyzwyczailiśmy do ich siarkowego odoru, stanowiły dla nas wyśmienite łaźnie. Przeprowadzaliśmy nawet pewne eksperymenty kulinarne: owijaliśmy różne rodzaje pożywienia w liście i gotowaliśmy je w gorących wodach.
Poznaliśmy się też wzajemnie; sądzę, że nawet lepiej niż którekolwiek z nas poznało jakąś inną osobę przedtem. Muszę to przyznać tej mojej trójce — były bardzo twarde. Choć narzekania nie były rzadkością, to jednak przyjęły swój los i zaczęły traktować nowe życie jako pewien rodzaj wielkiej przygody. Zastanawiałem się, czy poszłoby im równie łatwo, gdyby nie moja obecność i moja znajomość rzeczy.
Dalsze ukrywanie własnej tożsamości nie miało już sensu; wyjaśniłem im więc, kim jestem. W jakimś sensie to wyjaśnienie dodało im otuchy, a fakt, że byłem zawodowym agentem, wydawał się osłabiać ten początkowy wstręt, jaki Ching odczuwała w związku z dokonanymi przeze mnie zabójstwami. Nie widziała już tego jako jakiejś radykalnej zmiany, która nagle dokonała się we mnie, ale jako powrót do poprzedniego stanu, co było jej znacznie łatwiej zaakceptować.
Tak łatwo przyszło nam wszystkim wytworzyć poczucie bliskości, że często zastanawiałem się, jak duży wpływ na ten stan rzeczy mogły mieć nasze „wardenki”. Morphy nazywaliśmy Burą, Ching była dalej Ching, a nazwisko Angi zostało prawie całkowicie zapomniane. Jeśli chodzi o mnie, to zgodziłem się na używanie w stosunku do mnie pieszczotliwego imienia, jakim obdarzyła mnie Ching, Tari, i staliśmy się w ten sposób jedną, wielką rodziną.
Ciągle ciążył na mej pamięci los tamtych pięćdziesięciu pięciu osób i byłem zdecydowany dowiedzieć się, dlaczego one tam pozostały, podczas gdy te tutaj przyłączyły się do mnie.
Bura, jak się wydaje, była autochtonką, zajmującą kiedyś jakąś wysoką pozycję w Gildii. Lata temu weszła do grupy rodzinnej, której członkiem był zesłaniec na Romb, zbudowany jak byk mężczyzna, o okropnym charakterze choleryka, nieprzyjemny i gwałtowny w stosunku do wszystkich spoza własnej grupy, a łagodny i miły dla jej członków. Podziwiała jego niezależność, jego pogardę dla systemu i SM, a ja podejrzewam, że go wręcz adorowała. Pewnego dnia po jednej z nieuniknionych sprzeczek z funkcjonariuszami SM stracił panowanie nad sobą i dosłownie rozerwał agenta na dwoje. Większość rodziny, aby ratować własną skórę, gotowa była świadczyć przeciw niemu, podając przykłady jego morderczych instynktów i jego niemożności „asymilacji” w społeczności meduzyjskiej. Bura odmówiła i za karę przeniesiono ją na drugą półkulę i zdegradowano do roli szefowej zmiany w pociągach pasażerskich bez żadnej nadziei na awans. Można powiedzieć, że i tak miała szczęście; a kiedy psychoekspert, do którego ją posłano na sesję dostosowawczą, wprowadził ją do opozycji, była już w pełni przygotowana i chętna i bardzo szybko została przywódczynią komórki, Siostrą 657, jak nietrudno odgadnąć.
Życiorys Angi nie przedstawiał się tak klarownie. Mimo iż urodzona i wychowana na Meduzie, nie miała, z tego, co wiedziała, żadnych kontaktów z zesłańcami, zawsze była osobą, która jakoś nie pasowała do otoczenia. Jako dziecko jeździła autobusami na gapę i kradła jakieś drobiazgi w sklepach. Nigdy jej zresztą na tym nie złapano. Wyznaczona była do kształcenia na inżyniera budownictwa lądowego. Tematyka ta fascynowała ją, jednakże wszelkie ograniczenia, przejawy braku wyobraźni i narzucane z góry jednakowe rozwiązania na tyle ją frustrowały, że nigdy nie poczyniła większych postępów. Kiedy bowiem wybuduje się już coś skomplikowanego i rozwiąże przy tej okazji wszelkie trudne problemy, to zawód ten staje się bardzo nudny. Zajmowała się nadzorem nad kontrolą jakości remontu systemu autobusowego w Rochande — bardzo podniecającą robotą — powiedziała bez widocznego entuzjazmu. I znów rutynowe badanie psychiatryczne wprowadziło ją do opozycji, a przyłączyła się do niej, bo było to jakieś całkowicie inne zajęcie. To ona była tą osobą, która popchnęła agenta tak, że przeleciał ponad barierką… — pod wpływem jakiegoś nagłego impulsu — wyjaśniła.
Nikt nie znał owej odważnej kobiety, która wyprowadziła nas kanałami z miasta i której nie dane było posmakować wolności. Wszyscy uważaliśmy zgodnie, że niezależnie od tego, gdzie, jeśli w ogóle, ona się teraz znajduje, na zawsze pozostanie członkiem naszej rodziny.
Bo staliśmy się prawdziwą rodziną w tych pierwszych dniach meduzyjskiej wiosny. W świecie, którego kultura opierała się na małżeństwie grupowym, nie mogło być prawdziwej zazdrości pomiędzy tymi kobietami, a już szczególnie takiej zazdrości, której ja sam byłbym przyczyną. Szczerze mówiąc, ten okres pełnej izolacji od społeczeństwa, kiedy liczyła się tylko nasza czwórka, żyjąca tak, jak zapewne żyli nasi przodkowie milion lat temu, był pod pewnymi względami najlepszym okresem w całym moim dotychczasowym życiu. Myślę, że w tym właśnie czasie odwróciłem się raz na zawsze od Konfederacji.
Szliśmy zygzakiem od wybrzeża do leżących w głębi lądu terenów geotermicznych i z powrotem, rozwijając w sobie zmysł pozwalający nam takie tereny odnajdywać. Kierowaliśmy się na północ, ponieważ długotrwała praca Bury na kolei pozwoliła jej stwierdzić, iż dzicy bez wątpienia żyli gdzieś pomiędzy Rochande i Gray Basin. Kilkakrotnie dostrzegła tam bowiem w oddali jakieś przypominające człowieka postaci, właśnie od strony wybrzeża. Czasami my sami widzieliśmy ślady czyjegoś pobytu, ślady świadczące o tymczasowym obozowisku, nie potrafiliśmy jednak stwierdzić, jak świeże były to tropy.
Ostatecznie nigdy ich nie odnaleźliśmy… To oni odnaleźli nas. Nie wiem dokładnie, jak długo trwała wędrówka naszego małego plemienia, ale na pewno nadeszło już lato, kiedy to pewnego dnia, wychodząc na polankę, stanęliśmy twarzą w twarz z grupą nie znanych nam ludzi.
W grupie tej był jeden mężczyzna i sześć kobiet, jedna w zaawansowanej ciąży. Podobnie jak my, mieli oni ciemną karnację i pozbawieni byli zupełnie owłosienia, co teraz wydawało nam się całkiem naturalne i normalne. Wszyscy ubrani byli w spódniczki z jakiegoś czerwonego lub czarnego włosia i wszyscy uzbrojeni byli w łuki i włócznie domowej roboty. Z ich zachowania można było wywnioskować, iż obserwowali nas już od dłuższego czasu, jednak teraz, kiedy się pojawiliśmy, nie odzywali się i nie wykonali żadnego ruchu w naszą stronę. Stali tam jedynie i przypatrywali się nam uparcie. My naturalnie gapiliśmy się na nich.
Wreszcie ja wzruszyłem ramionami i wyciągnąłem ku nim otwarte dłonie.
— Jesteśmy przyjaciółmi. Nie zamierzamy wyrządzić wam krzywdy.
Przez dłuższą chwilę nie było najmniejszej reakcji i żadnego znaku, który świadczyłby, że zrozumieli moje słowa. Zacząłem się już denerwować sądząc, że muszą istnieć jakieś problemy językowe. Nie wiadomo przecież, jaki też rodzaj cywilizacji i kultury rozwinęli ludzie żyjący na pustkowiu. W końcu jednak jedna z kobiet spytała: