Выбрать главу

— Z jakiego plemienia pochodzicie? Gdzie są wasze znaki plemienne?

— Nie pochodzimy z żadnego plemienia — odparłem z pewną ulgą. — Albo mówiąc inaczej, sami jesteśmy sobie plemieniem.

— Wyrzutki — zasyczała druga tonem, który na pewno nie oznaczał aprobaty.

— Ale nie z plemienia — powiedziałem szybko. — Uciekliśmy z miasta.

To ich zaskoczyło i po raz pierwszy mogłem zobaczyć, że potrafią uzewnętrzniać swoje emocje. Nigdy przedtem nie miałem do czynienia z żadnym ludem prymitywnym i starałem się nie popełnić jakiegoś większego błędu podczas tego pierwszego spotkania. Ich broń wyglądała bowiem dość groźnie. Jedna z kobiet szepnęła do tej, która wyglądała mi na przywódczynię:

— W tym miejscu mieszkają demony. To jakaś ich sztuczka. Przywódczyni wzruszyła ramionami.

— Czego tu szukacie?

— Plemienia — odpowiedziałem, usiłując wczuć się w sytuację. — Miejsca, gdzie będziemy się czuć u siebie, gdzie nauczymy się życia tego świata i życia wielkiego plemienia ludzkiego.

Wyglądało na to, iż była to właściwa odpowiedź, ponieważ przywódczyni skinęła z powagą głową. Wydawała się zastanawiać, po czym podjęła decyzję… która, jak zauważyłem, była ostateczna, niezależnie od tego, co inni sądzili na ten temat.

— Pójdziecie z nami. Jesteśmy Ludem Skały. Zabierzemy was do naszego obozu, gdzie Starsi zadecydują.

— To nam odpowiada — powiedziałem.

Po moich słowach cała szóstka odwróciła się i ruszyła z powrotem w kierunku lasu. Popatrzyłem na swoje towarzyszki, wzruszyłem ramionami i podążyłem za nimi.

Rozdział dziewiąty

DEMONY

Nie wspomnieli nam ani słowem, że droga do ich obozu zajmie kilka dni, a my zorientowaliśmy się dopiero po jakimś czasie. Owszem, pozwalali nam iść za sobą, ale trzymali się oddzielnie, rozmawiając z nami tylko tyle, ile musieli, i zerkając na nas podejrzliwie, kiedy myśleli, że tego nie widzimy. Było dla nas oczywiste, że chociaż decyzja przywódcy jest ostateczna i niepodważalna, nie oznacza to, że trzeba się z nią bezwzględnie zgadzać.

Nieśli ze sobą worki wykonane z jakiejś skóry, a w nich różne przedmioty, takie jak łuki czy zapasowe groty do włóczni, ale nie było tam żywności. Tę zbierali podobnie jak my, tyle że mieli w swojej diecie jeszcze coś, czego nam do tej pory brakowało. Polowali bowiem na vetty i tubry, a robili to bardzo fachowo, zważywszy na prymitywizm ich wyposażenia. Podchodząc zwierzynę, potrafili stać w milczeniu i bez najmniejszego ruchu godzinę albo więcej. Jednak kiedy pojawiała się na przykład vetta, otaczali ją kołem, ciskali włócznie i miotali strzały z łuków z taką precyzją i z taką szybkością, że zwierzę błyskawicznie padało martwe. Patroszyli je wówczas pośpiesznie innym, jeszcze groźniej wyglądającym, rodzajem włóczni. Yetty bowiem również były stworzeniami wardenowskimi i należało je zabijać szybko, jako że w przeciwnym razie wkrótce rozpoczęłaby się naprawa uszkodzeń w ich ciałach.

Kiedy już byli pewni, że zwierze jest martwe, nadziewali je na dwie włócznie i nieśli parami na drągach fachowo ułożonych na ramionach do najbliższego zbiornika gorącej wody. Tam eksperci od kamiennych toporków dzielili zwierzę na porcje, które następnie zawijano w liście i gotowano. Ponieważ zdarzyło mi się niejeden raz na światach pogranicza jeść prawdziwe mięso, to tutaj było jedynie ciekawostką, natomiast dla moich trzech pań wszystko to stanowiło okropne przeżycie. Szlachtowanie zwierzęcia nie jest miłym widokiem, a żadna z tej trójki nie widziała niczego takiego wcześniej, a nawet nie była sobie tego w stanie wyobrazić. Musiałem się sporo natrudzić, by powstrzymać je przed okazywaniem obrzydzenia.

— Musicie być dzielne — powiedziałem. — Tak jak podczas ucieczki. Jeśli już zaoferują wam mięso, weźcie je i zjedzcie. Nie musi wam smakować i może nawet wydawać się wam obrzydliwe, ale nie zapominajcie, że oni są nam potrzebni.

— Nie wiem, dlaczego ktokolwiek miałby być nam potrzebny — zaprotestowała Ching. — Radziliśmy sobie całkiem nieźle i byliśmy zupełnie szczęśliwi.

— Yetty też są szczęśliwe, dopóki ich ktoś nie schwyta i nie zabije — odparłem. — A my jesteśmy czymś więcej niż tylko zwierzętami. Jesteśmy istotami ludzkimi… A ludzie muszą się rozwijać i uczyć. Dlatego właśnie oni są nam potrzebni.

I rzeczywiście zaproponowano nam udział w zdobyczy, po tym jak cała reszta wybrała już dla siebie najlepsze kawałki. Wyraziłem uznanie dla ich umiejętności myśliwskich. Sprawiło im to wielką przyjemność. Sądzę, że wiedzieli, iż moim miastowym towarzyszkom polowanie i zabijanie zwierząt sprawiało przykrość, dlatego też z dużą uciechą obserwowali wysiłki moich kobiet związane z konsumpcją tego mięsa. Angi, której mottem wydawało się: — „Spróbuję wszystkiego choć raz” — była w stanie zjeść najwięcej; Bura zjadła tak mało, jak to tylko było możliwe w tych warunkach, a i tak robiła wrażenie niezbyt szczęśliwej; Ching zmusiła się do przełknięcia jednego kęsa, nie potrafiła jednak ukryć swego obrzydzenia i odmówiła dalszych prób. Nie nalegałem, uważałem bowiem, że zwymiotowanie w tej sytuacji nie byłoby w najlepszym guście. Poczułem ulgę, kiedy zauważyłem, że nasi gospodarze przyjmowali to wszystko z dużą tolerancją i zacząłem podejrzewać, iż przynajmniej niektórzy spośród nich nie są ani tak naiwni, ani tak prostaccy, jak udawali.

Na zakończenie posiłku odbyli jakąś ceremonię, która zrobiła na mnie wrażenie religijnej. Martwa vetta nie nadawała się do przechowywania; tylko jej skórę można było zachować. Należało jedynie oczyścić ją dokładnie i „zakonserwować” w gorącym źródle. Kiedy nosiciel ginął, również „wardenki” zaczynały ginąć, a rozkład następował bardzo szybko. To samo dotyczyło owoców i jagód, chociaż liści i drewna już nie. Wyglądało to tak, jak gdyby „wardenki” zdecydowane były utrzymać to dziewicze pustkowie czystym i praktycznie aseptycznym, a jednocześnie zachować to wszystko, co dla człowieka może być użyteczne.

Ceremonia, o której wspomniałem, była interesująca i — jak to bywa z podobnymi rytuałami — całkowicie dla mnie niezrozumiała. Zawierała modlitwy i śpiewy nad szczątkami zwierzęcia, po których przywódczyni wrzucała to, czego nie można było zachować, do jeziorka w sposób przypominający składanie ofiary. Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej na temat ich rytuałów i wierzeń, chociażby po to, by nie nadepnąć im na jakiś wrażliwy odcisk, ale nie ośmieliłem się zadawać żadnych pytań. Zostawiłem sobie te pytania na odpowiedniejszy moment.

Po następnych dwóch dniach podróży na północny zachód dotarliśmy do obozu. Po drodze przecięliśmy naszą starą linię kolejową; jej widok mógł zapewne wywołać u Bury ukłucie tęsknoty, a w przypadku Ching było tak niewątpliwie.

Obóz był czymś znacznie więcej niż tylko obozem. Przytulony do gór, niewidoczny praktycznie z terenu płaskiego, był w każdym sensie tego słowa małym miastem. Wielki krąg kamieni, niektóre ułożone ręką ludzką, inne przez samą przyrodę, zamykający teren o średnicy kilometra wewnątrz „murów”, chronił obóz przed intruzami i wiatrem, chociaż pozbawione zadaszenia wnętrze otwarte było na wszelkie żywioły. W centrum wykuto bezpośrednio w skale mały amfiteatr, w którym widoczny był, o czym informowało mnie moje doświadczenie — jakiś ołtarz. Ołtarz ów i miejsce na ognisko dominowały, ale znajdowało się tam również wiele niewielkich, stożkowatych namiotów wykonanych ze skóry i wzmocnionych drewnianą konstrukcją. Większość mieszkańców jednakże nie przebywała tam na dole, na tym wspólnym terenie, lecz powyżej niego, dosłownie we wnętrzu sterczącej z tyłu pionowej skały, w czymś, co wyglądało mi na jaskinię. Widoczne one były na całej powierzchni tej skały, wyżej i niżej, i nie prowadziły do nich żadne drabiny, a jedynie, wytarte już obecnie, wykute bezpośrednio w skale wgłębienia na dłonie i stopy. Wykorzystując je, członkowie plemienia biegali zwinnie w górę i w dół, jak gdyby się już urodzili z tą umiejętnością.