U podstawy skały na poziomie gruntu znajdowała się tylko jedna jaskinia, większa od innych. Strumienie wody ze stopionego śniegu, tworzące dwa bliźniacze wodospady, spływały wykutymi przez ludzi kanałami do usytuowanych po obydwu stronach obozu zbiorników. Stamtąd kierowano wodę albo do użytku wewnętrznego, albo pozwalano jej się przelewać i wypływać na zewnątrz otworami w murze ochronnym.
Wszystko to wywarło szczególnie duże wrażenie na Angi.
— To niesamowite przedsięwzięcie inżynierskie, i to dokonane jedynie za pomocą siły rąk.
— A należy pamiętać, że nie mamy tu do czynienia z jakimś dłuższym okresem czasu — zauważyłem. — Te dwie części Meduzy zostały oddzielone od siebie jakieś czterdzieści do pięćdziesięciu lat temu. Możliwe, że żyją jeszcze pionierzy z tamtych czasów.
Najbardziej niepokoiła mnie jednak ta przepaść pomiędzy nieuniknioną zaradnością i pomysłowością pionierów, a prymitywnym, opartym na religii, stylem życia.
Kazano nam czekać w pobliżu amfiteatru; staliśmy więc i rozglądaliśmy się dookoła.
— Jak sądzisz, ilu tu może być mieszkańców? — spytałem naszą panią inżynier.
Zastanowiła się.
— Trudno powiedzieć. Zależy, jak głębokie są te jaskinie i jak duże są tam komory, chociaż nie sądzę, by mogły być zbyt duże. To jest bowiem skała metamorficzna, a nie osadowa.
— Spróbuj zgadnąć.
— Stu. Może stu pięćdziesięciu. Skinąłem głową.
— To by się zgadzało z moimi przypuszczeniami.
— To tak niewiele jak na miasto — wtrąciła Ching.
— O, nie — odparłem. — To nawet za dużo. Jak bowiem można nakarmić sto pięćdziesiąt osób, jeśli nie można przechowywać żywności? Gdyby te namioty znajdowały się tam, na równinie, w pobliżu vettów, albo gdzieś w lesie, to mógłbym to sobie wyobrazić. Taka niewielka populacja mogłaby się tam utrzymać. My jednak znajdujemy się o półtora dnia drogi od najbliższych pastwisk czy lasów. Jest w tym wszystkim coś podejrzanego.
Różni ludzie, zresztą prawie same kobiety ubrane w plemienne spódniczki, kręcili się tu i tam, w górę i w dół, obrzucając nas przy tym pełnymi ciekawości spojrzeniami, ale w sumie zostawiono nas samym sobie. Wreszcie ktoś chyba przypomniał sobie o naszym istnieniu i jakaś brzemienna kobieta, ale nie ta z grupy myśliwskiej, wynurzyła się z jednego z namiotów i podeszła do nas.
— Chodźcie ze mną — powiedziała. — Przyjmą was teraz Starsi.
Popatrzyłem na swoje towarzyszki, dając im do zrozumienia, żeby mówienie pozostawiły mnie, mając nadzieję, że dobrze robię, a kobieta poprowadziła nas, jak było do przewidzenia, w kierunku tej jaskini usytuowanej na poziomie gruntu.
Pierwsze zaskoczenie dotyczyło płonących pochodni rozmieszczonych wzdłuż ścian jaskini. Był to pierwszy raz, kiedy zobaczyłem dzikich korzystających z ognia i pierwsze prawdziwe płomienie od dłuższego już czasu.
Jaskinia sięgała daleko w głąb skały, zmuszając mnie do rewizji pierwotnego poglądu na temat objętości tych wnętrz. Jeszcze ciekawszą okazała się występująca jakieś dziesięć metrów od wejścia nagła granica. Pierwsza część jaskini była naturalna, ale reszta, za ową granicą, wykuta była za pomocą nowoczesnych narzędzi, być może nawet działka laserowego.
Jakieś sto dwadzieścia metrów od wejścia jaskinia tworzyła dużą, prostokątną komorę: mniej więcej piętnaście na dziesięć metrów powierzchni i pięć metrów wysokości. Jednak tylko połowa tego pomieszczenia nadawała się do użytku; około pięciu metrów od wejścia podłoga urywała się nagle, a w dole można było ujrzeć bystry nurt rzeki. Po jej drugiej stronie, po dalszych pięciu metrach znajdowało się wykute laserem zagłębienie w skale… Można to było odgadnąć po wyciętych równo kwadratowych rogach. W zagłębieniu tym, czy też wnęce raczej, stały trzy duże, drewniane fotele. Nie było tam natomiast niczego, co wskazywałoby, jak można dostać się do tej wnęki i jak ją opuścić. A jednak jakieś wejście istnieć musiało, w fotelach bowiem zasiadły dwie bardzo stare kobiety i równie stary mężczyzna. Siedzieli tam i patrzyli na nas. Myślę, że byli to najstarsi ludzie, których widziałem w swoim życiu; mimo to cała trójka robiła wrażenie czujnych i zainteresowanych wydarzeniami.
Tak więc słowo „Starsi” nie było jedynie określeniem wyrażającym szacunek; miało ono również znaczenie dosłowne.
Cała trójka, podobnie jak inni, pozbawiona była owłosienia, jednak ich jasnoszara skóra była rozciągnięta i pomarszczona i przypominała kolorem otaczającą skałę. W blasku pochodni wyglądali imponująco.
Rozejrzałem się wokół, ale nigdzie nie dostrzegłem naszej przewodniczki… Ani zresztą nikogo innego. Byliśmy sami w obecności tych zasuszonych Starszych Ludu Skały.
— Jak się nazywasz, chłopcze? — spytała jedna z kobiet wysokim i łamiącym się głosem.
— Nazywają mnie Tari, a także Tarin Bul — odparłem. — Jednak to nie są twoje prawdziwe imiona. Troszkę się zdziwiłem, tym bardziej że nie było to pytanie, a raczej stwierdzenie faktu.
— To prawda — przyznałem. — Niemniej teraz są to moje imiona i tylko takich używam.
— Nie jesteś tubylcem. — Znowu stwierdzenie, a nie pytanie, tym razem wypowiedziane przez mężczyznę głosem niewiele różniącym się od głosu staruszki.
— Nie. Zostałem tu zesłany przez Konfederację.
— Jako skazaniec?
Wreszcie! Prawdziwe pytanie! A zaczynałem się już nieco niepokoić.
— Wbrew mojej woli, tak. — Było to z grubsza prawdą. Mówienie czegoś więcej i tak nie miałoby teraz sensu.
— Czy te kobiety to rodzina? — To była ta trzecia.
— Tak.
Nastąpiła krótka przerwa, po której ponownie odezwał się mężczyzna.
— Powiedziałeś pielgrzymom, że uciekliście z Rochande. Dlaczego?
Tak zwięźle, jak tylko potrafiłem, opowiedziałem o opozycji, o zdradzie i o naszej ucieczce. Nie wchodziłem w szczegóły dotyczące motywów, przedstawiłem tylko nagie fakty, kończąc opowiadaniem o naszych długich poszukiwaniach innych ludzi żyjących na tym pustkowiu. Siedzieli nieruchomo, ja jednak widziałem, że oczy ich błyszczą nie tylko samą inteligencją, ale i zainteresowaniem. Kiedy skończyłem, spodziewałem się dalszych pytań dotyczących naszych życiorysów, ale te najwyraźniej nie były dla nich ciekawe.
— Czy pielgrzymi powiedzieli wam, czym jest to miejsce? — spytała ta pierwsza kobieta.
— Powiedzieli jedynie, że zabierają nas do obozu swojego plemienia.
Moja odpowiedź wywołała śmiech u całej trójki.
— Obóz! Doskonałe — skomentowała druga kobieta. — No dobrze… I co sądzisz o tym obozie?
— Sądzę, że nie jest to ani obóz, ani wioska plemienna — odpowiedziałem.
— Rzeczywiście? A dlaczego niby nie?
— Nie dałoby się wyżywić wszystkich, którzy tu przebywają. A poza tym nazwaliście tę grupę myśliwych pielgrzymami.
— Świetnie. Świetnie — powiedział z aprobatą w głosie starzec. — Masz rację. To nie obóz. Jest to raczej ustronie o charakterze religijnym. Czy to cię niepokoi?
— Nie. Jeśli tylko nie mamy być tutaj złożeni w ofierze. Ta odpowiedź wydawała się im podobać; zachichotali ponownie. Wreszcie pierwsza kobieta spytała: