— Czego oczekujecie od życia tutaj, na tym pustkowiu? Dlaczego szukaliście tych, których mieszkańcy miast nazywają dzikimi?
No cóż, nie zamierzali udawać ignorancji i naiwności.
— Wiedzy — odpowiedziałem. — Wielka część tego świata jest w więzach, a ludzie są tego zupełnie nieświadomi. Mieszkańcy miast swoim człowieczeństwem zaczynają przypominać vetty, tyle że są o wiele mniej od tamtych wolni. Albo jak tubry czepiają się swych bezpiecznych przystani, gdzie nie trzeba myśleć i wystarczy jedynie robić, co każą, by mieć zaspokojone podstawowe potrzeby.
— Czy to źle?
— My uważamy, że źle. I że Władca Meduzy jest zły. Zabił w ludziach tego ducha, który czynił ich ludźmi… i czerpie z tej sytuacji radość. Co gorsza, wciągnął Meduzę w tajną wojnę przeciw samej potężnej Konfederacji, wojnę, która może doprowadzić do zniszczenia całej tej planety.
— I uważasz, że wasza czwórka może go powstrzymać?
— Uważam, że możemy spróbować — odpowiedziałem zupełnie szczerze. — Uważam, że lepiej podjąć taką próbę niż nie robić nic.
Zastanawiali się przez chwilę nad moimi słowami, wreszcie druga kobieta spytała:
— W tym świecie człowieka, vetty i tubry, który przedstawiasz… jak widzicie samych siebie?
Uśmiechnąłem się.
— My uciekliśmy. Pięćdziesiąt pięć osób poszło potulnie na śmierć, na zagładę umysłów. Oczywiście jesteśmy harrarami.
Skinęli głowami, ale nie odwzajemnili mojego uśmiechu. Mężczyzna powiedział:
— W przeszłości my również marzyliśmy o zniszczeniu tego złowieszczego systemu i o wyzwoleniu Meduzy dla jej mieszkańców. Nasza trójka była już dorosła pięćdziesiąt jeden lat temu, kiedy zamknięto miasta i wprowadzono system monitorowania. Tylko jedno z nas, ja sam, urodziło się tutaj, a urodziłem się, zanim to miejsce stało się więzieniem i domem wariatów. Na całą planetę jedynie niecały tysiąc, włącznie z nami, zdołał uciec przed pogromem, którego rezultatem jest obecna sytuacja. Jednak byliśmy roztropni. Podobnie jak wy, uciekliśmy, nie zabierając ze sobą absolutnie niczego.
Skinąłem głową, domyśliłem się bowiem tego już wcześniej. — To miejsce… wybudowano je przed tamtym pogromem?
— Tak. Naturalnie niecałe… tylko tę jaskinię i ten kompleks na jej zapleczu. Możesz to nazwać kryjówką zbiegów, jeśli chcesz. Wszelkie zapiski o jej istnieniu zostały usunięte w okresie pomiędzy zaplanowaniem a przeprowadzeniem pogromu. Całość została wykuta w skale naszymi rękoma i rękoma innych.
— To bardzo imponujące przedsięwzięcie — powiedziałem, wyrażając swoje prawdziwe odczucia. — Bieżąca woda, system kanalizacyjny, siedziba mieszkalna… bardzo imponujące. Jednak nie najlepiej zlokalizowane, jeśli uwzględnić niezbędne warunki potrzebne do utrzymania większej liczby ludzi.
— Och, nie zależy nam na dużej populacji — powiedziała pierwsza kobieta. — To zbytnio przyciągałoby uwagę. Nie jest ani naszym celem, ani naszym zamiarem utrzymywanie większej liczby ludzi niż ta, którą tu widzicie. Szczególnie teraz. Bo widzicie, kiedyś mieliśmy marzenia… podobne do waszych. Ale czy myślicie, że to Talant Ypsir stworzył ten system i zainicjował pogrom? Nie, to nie on. W tamtym czasie był on ciągle bardzo ważną i potężną osobistością na zewnątrz. On tylko dokonał udoskonaleń, uczynił ten system totalnym. Jest trzecim z kolei władcą od tamtego czasu, a każdy z nich był gorszy od swego poprzednika. Pierwsi dwaj zginęli z rąk skrytobójców… I to ten drugi był prawdziwym reformatorem, który zamierzał odwrócić bieg wypadków i pogodzić Meduzyjczyków z ich ziemią, z ich światem. Uwiódł go jednak ten sam potężny narkotyk, który uderzył do głowy jego poprzednikowi i jego następcy — władza absolutna. Nie wystarczy zabić Lorda. Nie wystarczy zabić członków jego Rady. Osiągnięcie celu, jaki stawiacie przed sobą, wymagałoby załamania się całej technologii służącej miastom. Ich ludność zmuszona byłaby, w całej swej masie, do wyjścia na zewnątrz. A to się zdarzyć nie może. Oni mają bowiem broń i środki, by temu zapobiec.
— I mamy tego świadomość — podjął mężczyzna. — Zdecydowaliśmy, iż możemy jedynie ich ignorować, tak jak oni ignorują nasze istnienie. A jednocześnie budować nową i całkowicie odmienną kulturę, kulturę pozostającą w zgodzie z tą ziemią, kulturę pozostającą na zewnątrz ich systemu.
— Jednak pewnego dnia ich system przyjdzie po was — zauważyłem. — W końcu ogarnie was wszystkich, bo jest to nieuniknione.
— Być może. My uważamy, że jednak nie. Mamy nadzieję, że nie. I że nasza droga jest jedyną możliwą drogą.
— Ależ skąd! — zaprotestowałem. — Wasz cel może być osiągnięty. Odpowiedni potencjał znajduje się tutaj. Jak duża jest liczba… dzikich?
— Wolimy określenie „Wolne Plemiona” — odparła pierwsza kobieta. — Na całej planecie jest nas jakieś trzydzieści do czterdziestu tysięcy. To naturalnie jedynie pewne przybliżenie… Nasza łączność jest dość prymitywna.
Trzydzieści do czterdziestu tysięcy! Cóż to byłaby za armia! Gdyby tylko…
— Taka siła mogłaby przeniknąć do miast i opanować je, sparaliżować transport i przemysł, i zniszczyć kontrolę nad Meduzyjczykami.
— W jaki sposób? Dziesięć tysięcy półnagich dzikusów, z których większość nawet latarkę uważa za coś magicznego i którzy nigdy nie widzieli zwykłego elektrycznego wyłącznika czy przedmiotów wykonanych ze stali czy plastiku?
— Sądzę, że to możliwe. Po przeszkoleniu. Wierzę, że można tego dokonać, ponieważ wierzę w możliwość kontrolowanej, plastycznej zmiany kształtów. Tego właśnie tutaj szukam.
Zamilkli… jak gdyby rozważali moje słowa. Nie wydali się zaskoczeni pewnością, z jaką mówiłem o kontrolowanej kształtozmienności. W końcu pierwsza kobieta rzekła:
— Głupcze! Czy sądzisz, że nie myślano o tym wcześniej? Od samego początku wydawało się to jedyną rozsądną drogą. Jednak od samego też początku byliśmy nielicznymi, rozproszonymi uciekinierami bez żadnych szczególnych umiejętności. Całe pierwsze pokolenie było bezlitośnie tropione i musiało się nauczyć przetrwania na tym pustkowiu. Następne pokolenie, urodzone już tutaj, nie miało niczego prócz dziwacznych opowieści o magii. Pokolenie, które przyszło po tamtym, obecne, nie czuje żadnej wspólnoty duchowej z mieszkańcami miast; dla niego tamci są demonami. Teraz nie jesteśmy już nieliczni, ale brak nam woli. Stworzyliśmy cywilizację, która utrzymuje przy życiu, zachowuje wspólnotę, ale jest tworem prymitywnym. Gdybyśmy posiadali dziesięć tysięcy, czy chociażby pięć tysięcy takich ludzi jak wasza czwórka, być może moglibyśmy tego dokonać. Jednakże przepaść, jaka istnieje pomiędzy waszą cywilizacją i waszymi umysłami a nimi, jest zbyt głęboka.
Nie byłem jeszcze gotów przyznać jej w tym względzie racji, ale bardzo zainteresowała mnie implikacja jej słów.
— To znaczy, że kontrolowana kształtozmienność jest możliwa.
Nikt mi nie odpowiedział; zamiast odpowiedzi usłyszałem pytanie zadane przez drugą kobietę:
— I cóż mamy z wami zrobić? Nigdy nie przystosujecie się do naszej kultury. Nigdy jej nie zaakceptujecie, a wasze wysiłki obrócą przeciwko niej innych. Nie możecie powrócić do miast. Przeto na razie zostaniecie z nami jako goście… Nie będziecie jednak deprawować ludzi; nie będziecie niszczyć ich zwyczajów i wierzeń. Czy rozumiecie?
Skinąłem głową.
— Tak, rozumiemy.
— Wobec tego posłuchanie jest skończone.
Po tych słowach z lewej strony w głębi jaskini pojawiła się mała łódka, pokazując nam, w jaki sposób można przebyć tę drogę na drugą stronę i z powrotem. Podziemna rzeka była zapewne głęboka i nadawała się do żeglugi. Łódź była drewniana, miała wiosła i rumpel przesadnej wielkości. Siedziała w niej wysoka, majestatycznie wyglądająca kobieta.