Eskadry osłaniające składały się z pięćdziesięciu jednostek obronnych zwanych krążownikami. Tak samo nazywano starożytne okręty pływające po morzach i oceanach, których nikt już obecnie nie pamiętał. Zbudowano je na podobnych zasadach jak stacje bojowe. Ich moduły jednak zawierały setki jednostek zwiadowczych, sond i myśliwców — w większości bezzałogowych — zdolnych do odbierania ciągłego strumienia rozkazów z krążownika-bazy albo w przypadku zniszczenia krążownika z któregokolwiek z pozostałych krążowników lub bezpośrednio ze stacji bojowej. Niepotrzebne było nic więcej; połączenie siły ognia i mobilności krążownika równało się sile ofensywnych grup planetarnych, włącznie z jednostkami składającymi się z ludzi i robotów, zdolnymi do wylądowania i zajęcia wyznaczonych terenów i utrzymania ich do czasu przybycia posiłków, przy założeniu że moduły krążownika zapewniały ciągłą osłonę z powietrza i z przestrzeni kosmicznej. „Piechota morska” w swych bojowych maszynach była tak skuteczna, że jeden jej szwadron był w stanie zaangażować w walce i pokonać miasto średniej wielkości — nawet jeśli miasto to bronione było bronią laserową — a to dzięki temu, że sama odporna była na strumienie śmiertelnej energii miotanej przez wspierające ją myśliwce.
Teoretycznie Grupa Specjalna była nie do pokonania, a sama dysponowała potężną i niemożliwą do zneutralizowania siłą uderzenia. Jedyny problem stanowił fakt, iż jej moc, broń, jej programy i taktyka nigdy tak naprawdę nie zostały wypróbowane w rzeczywistych warunkach bojowych. Od kilku stuleci wojskowi Konfederacji zajęci byli niemal wyłącznie sprawami porządku wewnętrznego.
Idący na czele Grupy krążownik — znajdujący się jeszcze w odległości przekraczającej rok świetlny od Rombu — wysłał cztery moduły — sondy, po jednej na każdy ze światów Wardena. Popędziły one, pokonując część drogi w przestrzeni normalnej, a część w hiperprzestrzeni, i zbliżyły się do systemu manewrem opartym na taktyce statystycznego przypadku, uzależniając swój dalszy lot od tego, co zobaczą podczas tego krótkiego momentu, w którym wynurzą się z hiperprzestrzeni. Nie mając na pokładzie ludzi ani żadnych innych żywych organizmów, pokonały tę odległość w niecałą godzinę.
Mężczyźni i kobiety o surowych twarzach, których całe wychowanie poświęcone było sztuce wojennej, znajdowali się teraz w samym centrum grupy specjalnej i obserwowali na wielkim ekranie ukazującym cały sektor ewentualnego starcia, lot sond, podczas gdy ekrany pomocnicze wyświetlały dane na tyle wolno, by mogły być one zarejestrowane przez ludzkie oko, chociaż dane te były w rzeczywistości opóźnione w stosunku do tych, które napływały do głównego komputera taktycznego.
Z wielką precyzją te cztery niewielkie, stalowe granatowoczarne moduły dotarły jednocześnie do wszystkich czterech celów. Ich uzbrojenie stanowiły jedynie ekrany de — fensywne i urządzenia zagłuszające; były one tylko zwiadowcami, automatami testującymi siły obrony i zbierającymi dane dla dowództwa i centrum kontroli, które choć jeszcze dalekie, zbliżały się nieuchronnie.
— Stwierdza się wyjątkowo wysoki przepływ energii pomiędzy czterema planetami — przekazywał w raporcie do sali dowodzenia jeden z techników łączności. — Sondy informują również o skanowaniu prowadzonym w nietypowym zakresie promieniowania. Źródła skanowania znajdują się na każdym z czterech celów.
— W porządku — odparł admirał. — Zbliżenie do strefy bezpieczeństwa każdej z planet. Włączyć wszystkie rejestratory optyczne. Rozpocząć działania neutralizujące skuteczność skanowania.
Rozkaz został natychmiast wykonany. Admirał chciał wiedzieć, czy adwersarzom uda się śledzić jego urządzenia, kiedy już je wykryli.
Okazało się, że są to w stanie uczynić; ich dziwne czujniki dotrzymywały bez trudu kroku wysłanym automatom, pomimo iż te zmieniały nagle i kurs, i szybkość; nawet techniki zagłuszające nie odniosły żadnego skutku.
Sondy zbliżyły się na odległość tysiąca dwustu kilometrów od powierzchni czterech planet, to jest na odległość niewiele większą niż wysokość orbit, na których znajdowały się stacje kosmiczne Czterech Władców.
Napływ danych został przerwany w jednej chwili. Zaskoczeni technicy łączności i obserwatorzy rzucili się do konsolet, sprawdzając wszystko, co się dało, jednak bez rezultatu. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że coś zostało wystrzelone w tym samym momencie ze wszystkich czterech planet i że to coś zniszczyło sondy.
Przeglądali zapisy klatka po klatce, by zobaczyć, co takiego się wydarzyło, a ponieważ nie byli w stanie dostrzec niczego, zażądali pomocy od komputerów. W końcu komputery przeprowadziły symulację tego, czego zobaczyć nie było można. Tym czymś była wiązka elektryczności: poszarpana, cienka nitka energii, przypominająca bardziej naturalną błyskawicę niż coś, co wystrzelono z jakiejkolwiek znanej broni, błyskawicę sięgającą z nieznanego punktu poniżej warstwy atmosfery każdego ze światów i uderzającą w sondy, mszcząc je w jednej chwili. W każdym przypadku było to pojedyncze uderzenie, trwające milisekundy, a jednak niosące ze sobą energię zdolną do całkowitego unicestwienia potężnie opancerzonych sond.
Komandor, dowódca Grupy Specjalnej Delta, westchnął i pokręcił głową.
— No cóż, wiadomo, że nie obejdzie się bez walki — powiedział ze spokojem profesjonalisty.
Pięć sekund po zniszczeniu sond wycofano wszystkie satelity Konfederacji znajdujące się wokół Rombu Wardena i tylko jeden kanał łączności zewnętrznej pozostawiono bez zagłuszania.
4
Musiał przyznać, że choć sama skała nie była nazbyt imponująca, to jednak oferowała piękny widok. Ogromna, wielokolorowa tarcza Momratha wypełniała niebo Boojuma, kiedy niewielki stateczek osiadał spokojnie w doku na jego nierównej i monotonnej powierzchni. Lądowanie robiło wrażenie, jakby zarówno księżyc, jak i statek tonęły w morskich odmętach żółci, błękitów i karmazynów.
Włożył kombinezon i rozhermetyzował kabinę, a potem czekał, aż światełka powiedzą mu, że może otworzyć właz. Dok był skonstruowany z myślą o potężnych, przypominających prostopadłościany frachtowcach, a nie o niewielkich statkach pasażerskich, takich jak ten, którym przyleciał, i dlatego nie było możliwości bezpośredniego połączenia ze śluzą. Zauważył w pobliżu dwa wardenowskie wahadłowce, ale ku swemu zaskoczeniu nie widział nigdzie żadnego statku o nieznanej i obcej kostrukcji. Albo więc Altavaryjczycy jeszcze nie przybyli, albo też korzystali z jakiegoś innego, trudniejszego do zauważenia środka transportu.
Kiedy tylko znalazł się na poziomie śluzy hangaru, ze ściennej wnęki wysunął się mały ciągnik, podjechał do jego statku i za pomocą podwójnej wiązki promieni wyciągnął go z miejsca dokowania i przetransportował na miejsce parkingowe. Miał nadzieję, że pamiętał o tym, aby ich poinformować, że jego pojazd wystartuje automatycznie na rozkaz wysłany ze statku wartowniczego za jakąś godzinę czy dwie, chociaż nie wydawało mu się to teraz nazbyt ważne. Cóż bowiem byłby za pożytek z opanowania statku nieprzyjacielskiego, takiego jak tamten statek wartowniczy, jeśli szpiedzy są niekompetentni? Nie powinni spodziewać się po nim, że zrobi absolutnie wszystko.
Zapaliło się zielone światełko, wobec czego otworzył właz, wszedł do wnętrza komory, zamknął za sobą właz i czekał na pojawienie się światełka pozwalającego otworzyć właz wewnętrzny. Przypominało mu to nieco podwójną śluzę w pałacu kosmicznym Ypsira. I rzeczywiście, była tu nawet kamera i wystające końcówki jakiegoś dziwnego urządzenia.