Nie miał czasu, by zastanawiać się nad implikacjami tego stanu rzeczy, skąpany został bowiem nagle w polu energii, wygenerowanym przez te właśnie końcówki, podobnie jak przydarzyło się to jego odpowiednikowi na Meduzie. Trwało to bardzo krótko i nie spowodowało żadnego dyskomfortu; w rzeczywistości nie poczuł zupełnie nic. Zastanawiał się, co też takiego może to oznaczać. Jakieś automatyczne zabezpieczenie? Jeśli bowiem miał to być rodzaj odkażania, to powinni byli poczekać, aż zdejmie skafander.
Zapaliło się zielone światełko. Otworzył właz i wszedł do obszernej szatni. Zdjął szybko skafander, otworzył torbę podróżną i wyjął z niej robocze spodnie i koszulę oraz buty na gumowych podeszwach. Ubrał się, sprawdził zasilanie małego nadajnika, zostawiając go jednak w torbie razem ze zmianą bielizny i przyborami toaletowymi, podniósł torbę, wyszedł z szatni i poszedł wąskim korytarzem w kierunku windy. Czuł się nieco lżejszy, ale nie przeszkadzało mu to; w tym miejscu najwyraźniej korzystali ze sztucznej grawitacji.
Winda należała do typu szczelnie zamkniętych, wobec czego tylko zmieniające się wskaźniki świetlne informowały go o tym, jak daleko jedzie. Jak się okazało, nie była to długa podróż. Bo chociaż wydawało mu się, że miejsce to ma co najmniej osiem pięter, on sam zjechał trzy poziomy niżej, nim drzwi się otwarły.
Ujrzał Yateka Moraha ubranego w błyszczący czarny strój, dopełniony efektowną, podbitą szkarłatem peleryną.
Zwykł myśleć o Yateku jako o wysokim i potężnie zbudowanym mężczyźnie, a teraz stwierdził, że są podobnego wzrostu i budowy. Jedynie oczy tamtego pozostały takie same: ciągle trudno było w nie patrzeć.
Wyszedł z windy, ale nie wyciągnął ręki na powitanie. Stanął i przyglądał się Morahowi.
— Tak więc jestem.
— Witam pana na Boojum — odparł Morah przyjacielskim tonem. — Prawda, że to dziwna nazwa? Z tego, co wiem, przy nazewnictwie planet zewnętrznych i ich księżyców wykorzystano ulubione baśnie zwiadowców. Te mniej znane i nie całkiem jasne. — Przerwał na chwilę. — A mówiąc o niejasnościach, to jak należy zwracać się do pana?
Wzruszył ramionami.
— Panie Carroll. Wystarczy samo nazwisko, tym bardziej że jest ono niewątpliwie odpowiednie zarówno ze względów historycznych, jak i adekwatne do obecnej sytuacji.
— Rozumiem — odparł szef ochrony, najwyraźniej nieświadom ironii tego nazwiska czy tonu rozmówcy. — Proszę teraz pójść za mną, a oprowadzę pana po tym miejscu. Obawiam się, że jest tu niezbyt wiele do oglądania; jakkolwiek by było, jest to tylko kolonia górnicza, a nie kurort. Aha, zapewne odczuje pan pewną ulgę, kiedy pana poinformuję, że prysznic, który panu sprawiliśmy na samym początku, powoduje bardzo interesujące efekty. Mianowicie organizmy Wardena, których na tej skale jest pewnie więcej niż samej ziemi, całkowicie pana zignorują. To powinno pana uspokoić.
Nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— To takie proste? A niech mnie wszyscy diabli. Ruszyli korytarzem.
Najpierw Morah pokazał mu jego pokój: małą kabinę o powierzchni mniejszej niż jedna trzecia jego modułu na statku wartowniczym. Pomyślał o zatrzymaniu przy sobie torby, jednak rozmyślił się i rzucił ją na łóżko.
— Powiedz lepiej swoim ludziom, żeby nie dotykali tej torby, kiedy mnie nie ma w pobliżu — ostrzegł Moraha. — Niektóre ze znajdujących się w niej przedmiotów mogą być wielce nieprzyjemne, jeśli się nie wie dokładnie, jak do nich przemawiać.
— Choć nominalnie jest to terytorium Ypsira, to jednak ja posiadam nad tym miejscem pełnię władzy — zapewnił go szef ochrony. — Pański obecny status najlepiej dałoby się wyrazić jako immunitet dyplomatyczny. Żadna z pańskich rzeczy, nie wspominając już o pańskiej osobie, nie może być tknięta palcem; ktokolwiek by to uczynił, odpowie przede mną.
Przyjął te słowa do wiadomości i poszli dalej.
— Lordowie również się tu zatrzymują i mieszkają w pokojach podobnych do pańskiego — powiedział Morah. — Inni dzielą pomieszczenie sypialne, które normalnie używane jest przez służby ochrony kopalni. Obawiam się, że było bardzo wiele narzekania na warunki pobytu, ale tylko Ypsir posiada tutaj odpowiednie do zamieszkania miejsce.
— To mi wystarczy — zapewnił swojego gospodarza. — Mieszkałem już w znacznie gorszych warunkach.
W niewielkiej przestrzeni pomiędzy pojedynczymi pokojami i wspólną salą sypialną ustawiono stół konferencyjny i wygodne fotele.
— To nasza sala zebrań — powiedział Morah. — A obawiam się, że również nasza jadalnia, chociaż same potrawy pochodzą z osobistej kuchni Ypsira i są bardzo smaczne.
Trzej mężczyźni, którzy już znajdowali się w sali, popatrzyli na nowo przybyłych. Jeden z nich wyglądał na tak wstrząśniętego, iż przypominał kogoś, kto ma właśnie atak serca.
— Ty! — wykrztusił z trudem. Uśmiechnął się.
— Cześć, Zhang. Widzę, że nikt cię nie uprzedził. — Zwrócił się do pozostałej dwójki. — Doktorze, bardzo się cieszę, że pana tu widzę, i chciałbym podziękować za pańską pomoc.
Dumonia ukłonił się i wzruszył ramionami. Trzeciego mężczyzny nie znał. Był on wysoki, szczupły, miał siwe włosy i trudny do określenia wiek. Jedyne, co można było o nim powiedzieć, to to, że na pewno był Meduzyjczykiem.
— A pan?
— Haval Kunser, Naczelny Administrator Meduzy — odparł gładko mężczyzna, wyciągając do niego rękę.
Uścisnął podaną dłoń i powiedział:
— Bardzo się cieszę z poznania pana. Znałem pana tylko z opowiadań.
Następnie zwrócił się do Zhanga, który doszedł już nieco do siebie.
— Masz zamiar paść tu trupem, zastrzelić mnie, czy raczej odprężysz się i napijesz czegoś ze mną? — spytał swego cerberyjskiego odpowiednika.
— A czego się spodziewałeś? — spytał Qwin Zhang cierpko. — Jeszcze nie doszedłem do siebie po spotkaniu pozostałej dwójki.
— To znaczy, że są tutaj? — Uniósł brwi.
— Wszyscy są tutaj — powiedział Morah. — Możemy zacząć po obiedzie, jeśli takie będzie pańskie życzenie.
— Altavaryjczycy?
— Są dwa poziomy niżej. Wolą przebywać niżej, a poza tym oni po prostu cuchną jak padlina. Nasz zapach jest im równie niemiły i stąd ten rozdział w sytuacji istniejącej ciasnoty. Zabiorę tam pana i przedstawię, jeśli życzy pan sobie sprawdzić, czy rzeczywiście tam są, ale poza tym uważam, iż lepiej będzie konferować z nimi na odległość, ze względu na, hm, obopólną wygodę. Proszę nie podejmować decyzji, nim pan ich nie powącha.
Roześmiał się.
— W porządku. Nie mam nic przeciwko rozmowom na odległość, chociaż zamierzam zweryfikować ich fizyczną obecność tutaj. Obawiam się, że niektórzy członkowie Rady nie wierzą w ich istnienie.
— To zrozumiałe. Proszę, pójdziemy tamtymi drzwiami, by spotkać pozostałych.
Weszli po chwili do dużej sali przypominającej pomieszczenie koszarowe, w której siedziało, rozmawiało, czytało lub coś pisało kilka osób. Wszystkie oczy zwróciły się na nich i na Zhanga, i Dumonię, którzy weszli za nimi, a on dostrzegł natychmiast, że reakcja Zhanga na pewno nie była reakcją wyjątkową. Tremon na przykład był tak zaskoczony, że zerwał się z posłania, na którym siedział, i walnął głową w górną część piętrowego łóżka.
— Tremona i Lacocha już pan zna — powiedział uprzejmie Morah. — Pozostali obecni są albo ich współpracownikami, albo pomocnikami Czterech Władców, takimi jak Kunser. Łączność, koordynacja i dodatkowa salka konferencyjna z urządzeniami umożliwiającymi kontakt wizualny zostały przygotowane na poziomie znajdującym się bezpośrednio pod naszym. Wszystko jest już gotowe, panie Carroll.