7
Talant Ypsir spędzał większość czasu na swym wytwornym orbitującym satelicie przepełniony ponurymi myślami, jednak ani nie przeszkadzał w ewakuacji, ani nie powstrzymywał swoich ludzi od wykonywania tego, co wykonać należało. Sam jednak przesiadywał w ulubionym ogrodzie w towarzystwie Skry, pojawiając się tylko na krótko w sterowni, by się upewnić, że stacja zostanie w odpowiednim momencie zdjęta z orbity.
Statki transportowe również zbudowane były z modułów, co pozwalało im dzielić się na mniejsze części i lądować w różnych punktach docelowej planety. Normalnie służyły one do transportu wojsk i zaprojektowano je z myślą o połowie tej liczby ludzi, do transportu której teraz je użyto; jednak w wojnie, w której siły ludzkie nie miały odgrywać większej roli, Konfederacja mogła sobie pozwolić na przeznaczenie ich dc innych celów, tym bardziej iż według Kręgi przekonana była o blefie ze strony Altavaru.
Przemieszczanie wielkich mas Meduzyjczyków okazało się nadzwyczaj łatwe. Prawie wszyscy oni zostali wychowani w posłuszeństwie wobec funkcjonariuszy SM oraz swych przełożonych i chociaż mruczeli pod nosem i narzekali, to jednak robili, co im kazano. W dużych miastach było nieco paniki, szczególnie wśród tych grup ludności, które nie wierzyły, że istnieje jakiekolwiek zagrożenie. Część utraciła nagle wiarę, kiedy okazało się, że tak świetnie zorganizowane społeczeństwo nie jest zdolne do obrony, ale ich bunt został szybko i brutalnie zdławiony przez siły porządkowe. Poza tym oświadczono po prostu, że ci, którzy nie chcą odlecieć, mogą pozostać na miejscu… ich żywot jednakże okaże się prawdopodobnie wyjątkowo krótki.
Pan Carroll wykazał szczególną troskę o kolonie dzikich. Byli oni zbyt rozrzuceni, by można było łatwo nawiązać z nimi kontakt, nadto większość nie dawała wiary wiadomościom, jeśli takie do nich w ogóle dotarły, i wręcz uciekała na jeszcze bardziej niedostępne tereny. Wreszcie zmuszony był zarekwirować jeden z promów i udać się do tego jednego, konkretnego osiedla, które tak dobrze znał.
Prom nie wylądował w przeznaczonym do tego celu łożu, ale na płaskim terenie, do czego co prawda nie był przygotowany, ale mógł uczynić to w sytuacji awaryjnej. Drzwi się otwarły, a on stanął w nich — jedyny człowiek na pokładzie — ubrany w ochronny, pomarańczowy kombinezon kosmiczny, chociaż bez hełmu, który zdjął wcześniej. Miał jednak na twarzy gogle i mały respirator, kiedy tak szedł w kierunku skały z podwójnym wodospadem, po raz pierwszy świadom, jak trudna to ziemia dla kogoś, kto nie został przekonstruowany na Meduzyjczyka.
Plac centralny, tak jak się spodziewał, był pusty, on się jednak nie wahał ni chwili, tylko wszedł do tej jedynej, znajdującej się na poziomie gruntu jaskini i dotarł do jej końca. Pochodnie płonęły, co oznaczało, że ludzie muszą być w pobliżu. Przeklinał sam siebie za to, że nie pomyślał o wzięciu jakiegoś dodatkowego źródła światła. Ostatnim razem, kiedy tu był, używał ciała meduzyjskiego i nie zdawał sobie wówczas sprawy z tego, jak cholernie ciemna i niebezpieczna jest ta ścieżka.
Tak jak miał nadzieję, trójka Starszych już na niego czekała na drugim brzegu podziemnej rzeki i obserwowała go bez podejrzliwości i bez lęku.
Stara kobieta po prawej stronie odezwała się.
— Więc jednak powróciłeś? Słowa te zaskoczyły go.
— Wiesz, kim jestem?
— Twoje ciało jest pod względem wardenowskim martwe, jednak twój duch prześwieca przez nie — odpowiedziała druga kobieta. — Twój krok, twój sposób poruszania i mówienia są takie same.
— Wiesz przeto, dlaczego przybyłem.
— Wiemy — odparła pierwsza kobieta. — Nie będziemy nikogo powstrzymywać przed opuszczeniem tego świata, ale sami nie odejdziemy.
— Oni to zrobią — ostrzegał. — Oni to naprawdę zrobią. Ten żar i ta radiacja termiczna, której użyją, stopią skorupę planety. Wiem, że rozumiecie, co to oznacza. Żadna moc wardenowska nie uratuje was przed tym, a sądząc po zachowaniu Altavaryjczyków, oni też nie mają zamiaru tego uczynić.
— Wiemy, a mimo to odejście stąd byłoby równoznaczne z nazwaniem całego naszego dotychczasowego życia i naszych wierzeń kłamstwem — wtrącił mężczyzna. — Kiedy oni uczynią to, o czym mówisz, nasz ratunek powierzymy Bogini Meduzy, która albo nas uratuje, albo weźmie do siebie, jeśli taka będzie Jej wola. Niezależnie jednak od tego, co tutaj się wydarzy, uwolnią się moce o wiele większe niż ta żałosna Konfederacja może sobie wyobrazić, a Ona zapłonie gniewem. I w Niej pokładamy swą ufność.
Westchnął.
— Jeśli chcecie być męczennikami, nie mogę was przed tym powstrzymać. Macie tu jednak rozproszonych na tej ziemi pięćdziesiąt tysięcy ludzi, za których również ponosicie odpowiedzialność. Oni przeżyją, jeśli dowiemy się, gdzie przebywają, i jeśli przekażemy im jakieś słowo, na podstawie którego będą wiedzieli, że mogą nam zaufać.
— Jest niemożliwością, by powiadomić ich wszystkich w tym czasie, który pozostał — zauważyła pierwsza kobieta. — Jednak co najmniej połowa z nich wie, co ma nastąpić. Niektórzy z nich odejdą i nikt ich nie będzie powstrzymywał. Podobnie jest tutaj.
— Czy wyjaśniliście przebywającym tu pielgrzymom, że prawdopodobnie za dwa dni zginą?
— Dokładnie tak im to przedstawiliśmy — zapewnił go mężczyzna. — Powiedzieliśmy im, że śmierć fizyczna jest niemal pewna. Jedynie kilkoro powiedziało, że chcieliby odlecieć, a większość jak do tej pory nie zmieniła zdania.
— Jest tu jednak dwoje takich, którzy powinni odejść. Uważam, że nawet wy powinniście zdawać sobie z tego sprawę.
Po krótkiej chwili pojawiła się jedna z tych małych łodzi z dwiema pasażerkami, które znał tak dobrze. Patrzyły na niego z lękiem i zdumieniem. Pomógł im wysiąść z łodzi, zauważając natychmiast, że obydwie są brzemienne, przy czym ciąża Bury Morphy była bardziej zaawansowana. Obie patrzyły na niego z otwartymi ustami. Wreszcie Bura powiedziała:
— Powiedziano nam, że Tari powrócił. A kimże ty jesteś?
— Tari nie żyje. Wiecie zresztą o tym — powiedział ze smutkiem. — Ja zaś jestem jego… ojcem, w jakimś sensie… i jego bratem.
Angi aż jęknęła, pojmując wcześniej od Bury implikacje jego słów. Podczas tamtych tygodni spędzonych wspólnie na pustkowiu, Tarin Bul opowiedział im o swoich początkach.
— Jesteś człowiekiem, który… — Tylko tyle była w stanie wydusić z siebie.
Skinął głową.
— Tak, to ja nim jestem. Nie możecie teraz tego zrozumieć, ale musicie mi uwierzyć. To ja byłem z wami w kanałach pod Rochande i ja byłem z wami na dzikich pustkowiach. Ja byłem z wami, kiedy przybyłyście do cytadeli i byłem z Tarinem Bulem aż do momentu jego śmierci. Nie jestem Tarinem Bulem, ale on jest ze mną. Przybyłem, by was stąd zabrać.
— Powiadają, iż cała planeta ma być zniszczona. Czy to prawda? — spytała Bura.
— To prawda.
— I nic nie jest w stanie temu zapobiec?
— Ja próbowałem… o Boże, jak bardzo się starałem! Jednak istnieje ogromna grupa mężczyzn i kobiet całkowicie przekonanych o swojej sile, a jednocześnie śmiertelnie przerażonych. Usiłujemy uratować, kogo się da. Wy nosicie w sobie przyszłość Tarina Bulą. Nie zabijajcie go do końca. Pójdźcie ze mną.
Były zdenerwowane i niepewne. Bura ujęła dłoń Angi i ścisnęła ją mocno.
— Nawet stado wściekłych harrarów nie powstrzymałoby nas ani przez chwilę, gdyby tylko istniał sposób wydostania się stąd.