— Tarcze obronne trzymają dobrze — odezwał się Morah, nie adresując tych słów do nikogo konkretnego. — Nie jesteśmy jednak w stanie zniszczyć wszystkich sond, jeśli mamy jednocześnie ratować bazy Momratha i dawać osłonę trzem pozostałym planetom. — Odwrócił się do obrazów przekazywanych przez kamery i wyciągnął ramię. — Popatrzcie tam! Widzicie niebo w pobliżu tej równiny?
Wszyscy skierowali wzrok na ekran i zauważyli jakieś wyraźne pasy na normalnie nieskazitelnym granatowym niebie, pasy pozostawiające czerwonawobiały ślad. Było ich coraz więcej i więcej, aż wreszcie wypełniły sobą niebo, kiedy moduły atakujące po wejściu w atmosferę rozdzielały się, a każdy z nich rozszczepiał się następnie na setkę równie zabójczych, co one same, broni ofensywnych.
Obrazy ukazywały potężne eksplozje i ogromne, puchnące jak balony, kopuły trzaskającej energii. Jedna z kamer została rozbita, ale natychmiast zastąpiła ją inna. Najwyraźniej umieszczono ich tyle na całej powierzchni planety, by byli teraz w stanie uzyskać co najmniej jedno dobre ujęcie powierzchni.
Obraz całego dysku pokazywał tysiące maleńkich błysków światła na całej powierzchni globu, tak jakby był on pokryty okienkami, w których zabłysło teraz światło, a przecież każde z tych okienek reprezentowało zabójczą broń energetyczną o potężnej sile niszczenia.
Zerknął na ekran pokazujący sytuację ogólną i ku swemu zdziwieniu ujrzał jakieś nowe formacje, w nowym kolorze — żółtym — zbliżające się do systemu ze wszystkich kierunków dobrze skoordynowanym kręgiem. Na podstawie kodów wyświetlanych na ekranie nie można było stwierdzić, jakie mają rozmiary i konstrukcję, ale było ich niewątpliwie diabelnie dużo, przynajmniej tyle samo, co jednostek wchodzących w skład Grupy Specjalnej.
— Altavar szykuje się do ataku — powiedział do obecnych, zajętych ciągle obserwacją bezlitosnego bombardowania Meduzy.
Morah zerknął na jego ekran.
— Tak. Ułatwili nam zadanie, dając nam ten tydzień. Pozwoliło nam to wyliczyć ich prawdopodobny sposób ataku i rozmieścić własne siły w taki sposób, żeby mogły wychodzić z hiperprzestrzeni w ściśle określonych punktach. Zetrą się one jednak tylko z dwiema mniejszymi, rezerwowymi grupami bojowymi; zadaniem sił głównych jest dopilnować, aby siły nieprzyjacielskie zajęte były swoim pierwotnym celem.
— Ale przecież mając takie siły, mogliby bronić całego tego cholernego systemu! — niemal wrzeszczał w furii. — Celowo rzucają Meduzę na pożarcie! Dlaczego? Dlaczego? Cóż ja takiego przeoczyłem?
Flota Altavaru podzieliła się na trzy grupy, z których dwie utworzyły ofensywny szyk kulisty wokół każdej z rezerwowych formacji, podczas gdy siły główne skierowały się na pozycję w pobliżu Momratha.
Z ich taktyki wynikało, że Altavar dysponował statkami mniejszymi od krążowników Konfederacji, być może znacznie mniejszymi, ale o wiele szybszymi i o większej zdolności manewrowania przy szybkościach podświetlnych. Poruszały się tak szybko i z taką precyzją tworząc ten swój szyk kulisty i zbliżając się do jednostek Konfederacji, że nie dały tym drugim szansy oderwania się od nich i rozproszenia. Nie mogąc więc zastosować tych manewrów, krążowniki ustawiły się w klasycznej formacji defensywnej i rozpoczęły natychmiastowy kontratak. Furia i zaangażowanie w tym starciu były takie, że ekran pokrył się orgią kolorów, zarówno białych, jak i żółtych, i urządzenie sterujące tablicą sytuacyjną zrezygnowało z pokazywania aktualnej sytuacji.
W pewnym sensie była to romantyczna wizja wojny, bezpośrednie starcie jednostek bojowych, tak jak przed wiekami; on jednak wiedział, że prawda jest inna. Tablica sytuacyjna obejmowała obraz ogromnej przestrzeni i tamte statki prawdopodobnie nie widzą się wzajemnie, chyba że na podobnych tablicach, tyle że o wiele bardziej szczegółowych i dotyczących mniejszego wycinka przestrzeni. Zapewne też stawką nie było tu zbyt wiele ludzkich istnień. Tak naprawdę nie walczył tu człowiek przeciwko człowiekowi, czy nawet statek przeciw statkowi; było to starcie komputera z komputerem, technologii z technologią i minęło sporo czasu, nim się wyjaśniło, kto może zwyciężyć w tej bitwie. Statki Altavaru, mniejsze, szybsze, zwrotniejsze i trudniejsze do trafienia, wspomagane przez komputery, których programy opierały się nie na teoriach problemu, ale na konkretnych sytuacjach bojowych z przeszłości, miały pewną przewagę, zakładając naturalnie, że siła ognia była zasadniczo taka sama.
Siły główne znajdujące się pomiędzy Orfeuszem i Edypem po przeanalizowaniu starć na obrzeżach przegrupowały się, ale nie uczyniły żadnego ruchu, by zbliżyć się i zetrzeć bezpośrednio z siłami Altavaru, które najwyraźniej nie dążyły w tej chwili do starcia, ale raczej tworzyły ogromny i potężny perymetr defensywny wewnątrz samego Rombu. Grupa Specjalna wystrzeliła w obrońców pewną liczbę śmiertelnie groźnych modułów, ale zostały one bez trudu zneutralizowane. Wyglądało na to, że Meduza pozostaje w dalszym ciągu punktem, na którym skoncentrowana jest uwaga wszystkich.
Jednak teraz, kiedy obydwie rezerwowe grupy bojowe zaczęły ukazywać zapalające się i gasnące jasnożółte kręgi, co oznaczało, że Altavar złamał ich kręgosłup, naczelny dowódca nie zamierzał już dłużej kontynuować metodycznej demonstracji siły wobec praktycznie bezludnej planety. Optował za ostatecznym zlikwidowaniem Meduzy i jeśli zajdzie taka konieczność, za starciem się z siłami głównymi Altavaru i to jeszcze zanim tamte dwie nieprzyjacielskie grupy dokończą swego dzieła, przegrupują się i dołączą do formacji defensywnej.
Agent odczuwał autentyczny podziw dla dowódcy, kimkolwiek był, za rozsądek i odwagę, które nie pozwoliły mu na rozdzielenie sił, by przyjść z pomocą rezerwom, co osłabiłoby przecież obydwie powstałe w ten sposób grupy. Admirał ten doskonale rozumiał, że główne siły obcych miały za zadanie osłonę pozostałych trzech planet i w miarę możliwości — Momratha, i nie mogły sobie pozwolić na odkrycie tych celów przez zaangażowanie się w starcie z głównymi siłami Konfederacji. Siły te mogły bowiem zaatakować Altavaryjczyków dopiero po zakończeniu akcji związanej z Meduzą.
Tylko dwie spośród zainstalowanych na powierzchni Meduzy kamer jeszcze działały i jedna z nich znajdowała się na północy, gdzie specjalna broń energetyczna topiła z łatwością podbiegunowe lody. Po raz pierwszy od bardzo dawna, być może od ukształtowania się obecnej powierzchni planety, jej większość pokryta była oceanem i to oceanem w temperaturze wrzenia.
— Salwa numer siedem. To powinno wystarczyć! — zawołał ktoś z obecnych i w tym samym momencie ostatnia kamera z powierzchni planety przestała przesyłać obraz.
Widział ich w cytadeli, tych dumnych i nierozsądnych dzikich, modlących się do swego boga, podczas gdy potworny żar i energia uderzyły w nich. Przynajmniej nie trwało to długo. Przynajmniej tyle…
W następnym momencie specjalne głowice wybuchły jednocześnie wokół całego globu Meduzy, a ich żar był tak wielki, że zapalił samą atmosferę i spowodował stopienie skorupy planety. Z oceanów i lodów uniosły się ogromne kłęby pary, a cały glob zmieniał powoli swą barwę z białej na matowoszkarłatną, kiedy to magma spod powierzchni Meduzy uwolniła się i wydostała na zewnątrz…
Widok był makabryczny i fascynujący zarazem. Nie mógł oderwać od niego wzroku.
— Już za chwilę… — odezwał się Morah z oczekiwaniem w głosie, po czym dodał: — O tam! Zaczyna się!
Patrzył w napięciu w obraz, teraz już krwistoczerwony, i przez moment nie zobaczył niczego, czego się wcześniej nie mógł spodziewać. Nagle zmarszczył brwi i przetarł oczy, obraz bowiem zaczął zdecydowanie tracić jakość, stając się nieostry i zniekształcony. Meduza przestała mieć kształt dysku, a przybrała postać rozlanej plamy barwy czerwonawobrązowej, rozciągającej się we wszystkich kierunkach. Wydawała się niepomiernie rosnąć, aż zyskała rozmiary dwukrotnie większe od pierwotnych. Poskrobał się po brodzie i mruknął: