Położyłem się na pryczy i wprawiłem w lekki trans, przebiegając w myślach te nowe informacje, sortując je i zapamiętując. Dane dotyczące krótkiego życia Bulą i dane dotyczące jego rodziny były szczególnie istotne, w tym zakresie właśnie zachodziła bowiem możliwość ewentualnych moich pomyłek i wpadek. Przestudiowałem również jego sposób zachowania, przyzwyczajenia i tym podobne sprawy, i spróbowałem wczuć się w umysłowość małego, ale śmiertelnie niebezpiecznego zabójcy.
Wiedziałem, że nim dotrę na Meduzę, muszę to wszystko opanować do perfekcji. Dla własnego chociażby bezpieczeństwa. Miałem przed sobą jeszcze jedno zabójstwo i chociaż liczyłem na to, iż mnie nie doceniają sam ani przez moment nie zamierzałem nie doceniać Talanta Ypsira.
Rozdział drugi
ZSYŁKA
Poza regularnymi posiłkami nic innego nie wskazywało na tempo upływu czasu, ale była to niewątpliwie długa podróż.
W końcu jednak zacumowaliśmy do statku bazy, znajdującego się w odległości jakiejś jednej trzeciej roku świetlnego od systemu Wardena. Poinformowały mnie o tym nie jakieś szczególne wrażenia i odczucia, lecz raczej ich brak — wibracja, która towarzyszyła mi od dłuższego czasu, ustała. Poza tym niewiele się zmieniło; podejrzewam, iż czekano na tak duży kontyngent skazanych ze wszystkich stron galaktyki po to, aby ładownie było operacją opłacalną. Mogłem więc jedynie siedzieć na koi i po raz milionowy analizować w myślach dostępne mi dane, od czasu do czasu przetrawiając fakt, że prawdopodobnie jestem zupełnie blisko mojego dawnego ciała (w takich to kategoriach zacząłem o nim myśleć). Zastanawiałem się też, czy on sam, jego właściciel, przypadkiem nie przychodził tutaj raz na jakiś czas, żeby sobie na mnie popatrzeć, ot tak, ze zwykłej ciekawości — na mnie i na trzech pozostałych, którzy prawdopodobnie również byli w pobliżu.
Miałem też dość czasu, by pomyśleć o sytuacji na Rombie Wardena i o powodach, dla których tak znakomicie nadawał się na więzienie. Nie przyjąłem bowiem tego, co mi opowiadano, bez żadnych zastrzeżeń — nie istniało przecież więzienie doskonałe — chociaż tutejsze było takiej doskonałości bliskie. Wkrótce po wylądowaniu na Meduzie, kiedy zacznę tam żyć i oddychać w jej atmosferze, zostanę zainfekowany dziwacznym, supermikroskopijnym organizmem, który zajmie się wewnętrzną gospodarką każdej komórki mego ciała. Będzie tam sobie żył, czerpiąc pokarm z mojego organizmu, ale i zarabiając na własne utrzymanie przez zwalczanie mikroorganizmów chorobotwórczych, infekcji i tym podobnych zagrożeń. Jedyne, co to stworzenie posiadało, to wola przetrwania, a przetrwać mogło tylko wówczas, kiedy i ty przetrwałeś.
Jednak do życia potrzebne mu było coś jeszcze, jakiś pierwiastek, choćby w śladowych ilościach, który występował wyłącznie w systemie Wardena. Nikt nie wiedział, co to jest i nikt tak naprawdę nie podjął się tej całej żmudnej roboty, by to odkryć, ale wszyscy wiedzieli, iż może się to znajdować tylko tam, tylko w systemie Wardena. Czymkolwiek to było, nie znajdowało się w powietrzu, ponieważ wahadłowce krążyły pomiędzy poszczególnymi Diamentami i można było na nich oddychać oczyszczoną, automatycznie wytwarzaną atmosferą, bez żadnych złych skutków. W żywności to też się nie znajdowało. Sprawdzili to. Ludzie z któregokolwiek ze światów Wardena mogli odżywiać się syntetyczną żywnością w jakimś całkowicie odizolowanym laboratorium, jakim jest na przykład stacja orbitalna. Wystarczyło jednak oddalić się zbyt daleko, nawet jeśli się miało zapas żywności i powietrza z którejś planety Wardena, a organizm Wardena ginął; a skoro dokonał modyfikacji twoich komórek i komórki te były w swoim funkcjonowaniu całkowicie uzależnione od niego, ty również ginąłeś — bolesną i powolną śmiercią, w potwornych mękach. Ta graniczna odległość wynosiła mniej więcej ćwierć roku świetlnego od słońca, co wyjaśniało, dlaczego statek — baza był akurat w tym miejscu.
Cztery planety Rombu różniły się nie tylko klimatem. Organizm Wardena wykazywał godną podziwu konsekwencję, jeśli chodzi o wpływ, jaki wywierał na człowieka na każdej z poszczególnych planet. Możliwe, iż w zależności od odległości od słońca, która wydawała się czynnikiem determinującym życie tego organizmu, jego wpływ zależał od tego, na której z planet dany człowiek zetknął się z nim po raz pierwszy. Niezależnie od tego, co organizm czynił, konsekwentnie działał w ten sam sposób, nawet jeśli jego nosiciel przenosił się z planety na planetę.
Organizm ten prawdopodobnie posiadał pewne zdolności telepatyczne, choć nikt nie wiedział, jak to jest możliwe. Nie był inteligentny; a prawie zawsze można było przewidzieć jego zachowanie. Większość wywoływanych przez niego zmian polegała na oddziaływaniu całej kolonii organizmów w jednej osobie na całą kolonię w drugiej osobie lub nawet grupie ludzi. Człowiek ograniczał się tylko do świadomej kontroli nad wydarzeniami — jeśli potrafił — i już choćby ten fakt dowodził, kto rządził kim. Niezbyt skomplikowany w sumie układ, nawet jeżeli nikt do tej pory nie potrafił wyjaśnić rządzących nim reguł. Z tego, co usłyszałem, rozumiałem jednak, iż w porównaniu z mieszkańcami innych planet systemu Meduzyjczycy byli pod pewnym względem wyjątkowi: znajdujący się w nich organizm Wardena wywierał wpływ tylko na swych nosicieli, ale już nie na innych osobników. No cóż, zobaczymy.
Jeśli zaś chodzi o samą Meduzę, to wiedziałem jedynie, iż jest tam potwornie zimno i panują nieprzyjazne warunki. Przeklinałem sam siebie za to, że nie kazałem dostarczyć sobie odpowiedniego programu, dzięki któremu byłbym teraz o wiele lepiej przygotowany. Uczenie się szczegółów i poznawanie miejscowych układów zajmie mi pewnie sporo czasu.
Prawie sześć dni — siedemnaście posiłków — po przylocie do statku — bazy, bujanie, wstrząsy i łomoty wywołały u mnie lekką chorobę morską i zmusiły do położenia się na koi. Nie zmartwiłem się. Bez wątpienia przygotowywano się do transportu towarów i opróżnienia „zawartości” tych więziennych cel. Czekałem z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony z całych sił pragnąłem wydostać się z tego małego pudła, które nie oferowało mi nic prócz nie kończącej się, potwornej nudy. Z drugiej wszakże, kiedy już się wynurzę z tego pudła, znajdę się w większym i zapewne wygodniejszym więzieniu, na Meduzie, która również jest celą, tyle że wielkości całej panety. Mimo wszystko to, co ona może mi zaoferować w formie rozrywki, różnych wyzwań i podniet, jest — w przeciwieństwie do tego tutaj pudła — bardzo, ale to bardzo ostateczne.
Łomotanie wkrótce ustało i po chwili, pełnej niepewności, ponownie poczułem wibrację wskazującą na ruch. Tym razem była ona o wiele bardziej wyraźna. Albo więc znalazłem się na pokładzie znacznie mniejszego statku, albo moja cela usytuowana była bardzo blisko silników. Jakkolwiek z tym było, minęło pięć nieznośnych dni, piętnaście posiłków, zanim dotarliśmy do punktu przeznaczenia. Bez wątpienia długo, ale zarazem całkiem szybko jak na możliwości podświetlonego transportowca, prawdopodobnie przerobionego i zautomatyzowanego starego statku towarowego. Wibracja ustała i już wiedziałem, że jesteśmy na orbicie. Znowu ogarnęły mnie mieszane uczucia, tym razem było to z jednej strony ożywienie i radość, a z drugiej — uczucie zagrożenia towarzyszące komuś, kto znalazł się w pułapce bez wyjścia.