— Cóż to takiego, do diabła?
Glob wydawał się płynąć w jednym kierunku, po czym rozdzielił się na dwie osobne części, z których jedna była ciałem wielkości Meduzy. Pozostała masa, niemal identycznych rozmiarów, krzepła, skręcała się i zwijała… i poruszała się. Poruszała się na zewnątrz, nabierając szybkości, pędziła w kierunku głównych sił Konfederacji, które zaczęły miotać wszystkim, czym tylko mogły, w pędzącą ku nim ogromną masę.
Flota Altavaru, ustawiwszy się w formacji w kształcie odwróconego V, ruszyła za tą masą, dostosowując do niej swą prędkość i kurs.
— Zbliżenie! — warknął Morah. — Chcę mieć zbliżenie na Coldaha!
Jego ludzie robili, co mogli. Znaleźli wreszcie jakiś obraz z kamery znajdującej się poza systemem, obraz czegoś tak ogromnego jak planeta, pulsującego i skręcającego się, czegoś, co pojawiło się w wyniku zbombardowania Meduzy.
Był to monstrualny, ciągle zmieniający się kształt, złożony głównie z energii — ale nie pozbawiony materii — nie posiadający konkretnej formy dłużej niż przez sekundę, przypominający jakiś piorun kulisty, który całkowicie zwariował. A przecież nie był szalony; jego kurs i prędkość były celowe i prowadziły go wprost na flotę, która rzucała przeciwko niemu moduł za modułem — każdy z nich zdolny rozbić planetę — a on absorbował je jeden za drugim.
Dotarł do floty, nim zdołano przeprowadzić jakieś skuteczne przeciwuderzenie, i wszedł w nią, wystrzeliwując dziesiątki tysięcy jęzorów ognia i płomieni w samo serce statków, doprowadzając do eksplozji materiałów wybuchowych znajdujących się na ich pokładach. Obydwie stacje bojowe eksplodowały w błysku porównywalnym z blaskiem samej Meduzy, ale większość jednostek grupy leżących poza bezpośrednim zasięgiem macek Coldaha zaczęła rozciągać się wachlarzowato, jednak obrzeża tego nowego szyku zostały natychmiast zaatakowane przez statki Altavaru.
Agent z wściekłością uderzył pięścią w stół.
— Oczywiście! Oczywiście! — mruczał do siebie. — Dlaczego, do diabła, nie pomyślałem o tym wcześniej? Nie jeden gatunek… ale dwa! To nie był komputer Altavaryjczy — ków, ten, który wyczułem na Meduzie, to był umysł tego drugiego stwora!
Morah, nie odrywając oczu od ekranu, skinął głową.
— Tak, dwa. Altavaryjczycy służą Coldahowi i ochraniają go.
— Ten… ten Coldah. Czymże on do diabła jest? Z czego jest zbudowany? Jak w ogóle może taki stwór istnieć?
— Nie wiemy. Nawet Altavaryjczycy, którzy badają go od tysięcy lat, tego nie wiedzą. Nie ma ich wielu, tych Coldahów, tak że nie wiemy nawet, jaka może być ich liczba i czy są tubylcami tej galaktyki, a nawet czy pochodzą z tego wszechświata. Wędrują samotnie przez ogrom przestrzeni kosmicznej, aż napotkają świat takiego rozmiaru, typu i tak usytuowany, który jest im z jakiegoś powodu potrzebny do tego, co robią. Dawno temu, tysiące lat temu, kiedy Alta — var był rozwijającym się imperium, podobnym do Konfederacji, jeden z nich pojawił się w systemie Altavaru i uczynił jeden z ich światów swoim domem. Oni są energią, oni są materią, są tym, czym zechcą być i kiedy zechcą tym czymś być. Osiadając na świecie Altavaru, zabili trzy miliardy mieszkańców. Naturalnie rozpoczęła się wówczas długa i obrzydliwa wojna.
Skinął głową, rozumiejąc tamtą sytuację.
— Oczywiście — ciągnął szef ochrony. — Altavaryjczycy zaatakowali tamtego pierwszego Coldaha podobnie jak my dzisiaj i z podobnymi zresztą rezultatami. Zirytowali go jedynie. Przeszedł przez ich całą flotę jak przez masło i zajął następny zamieszkany świat, zabijając jego mieszkańców. Kontynuowali walkę, gonili go, przeszkadzali mu żyć, usiłując jednocześnie dowiedzieć się na jego temat tyle, ile tylko było możliwe. Stało się to ich obsesją, tak jak i mogłoby stać się naszą. Chociaż Coldahy nie lubią towarzystwa, to jednak potrafią komunikować się między sobą na olbrzymie odległości i po kilku wiekach w systemach planetarnych Altavaru pojawiła się ich większa liczba. Wreszcie Coldahy nauczyły się antycypować ataki Altavaru i przedsiębrać odpowiednie środki. Straty Altavaru stały się wówczas gigantyczne. Musieli zaprzestać swej ciągłej, bezsensownej walki, zorientować się w sytuacji, dowiedzieć się i nauczyć nieco więcej i… spróbować znowu. Za każdym razem ponosili jednak klęski. Przez tysiące lat ponosili same klęski. Wiele się jednak dowiedzieli. Kiedy Coldah zamieszkiwał jakąś planetę, nie przybywało jej masy albo przybywało bardzo niewiele, co oznaczało, że pozostawał on w stanie energii i wysyłał na zewnątrz kolonie organizmów, by stworzyły pewien rodzaj kamuflażu… doskonałego, naturalnego kamuflażu.
— Organizm Wardena — wyszeptał.
— Sam koncept nie jest czymś zupełnie nieznanym w przyrodzie. Natomiast nikt tak naprawdę nie wie, dlaczego oni zawsze wolą planety naszego typu i dlaczego na takie je przerabiają. Są klasycznymi obcymi… tak różnymi od wszystkiego, co znamy, od każdej formy życia, którą znamy, od takich źródeł życia, które jesteśmy w stanie zrozumieć, że są dla nas totalnie i absolutnie niezrozumiali. Pański człowiek na Meduzie miał przelotny kontakt z tym tutaj. Pamięta to pan?
Skinął głową.
— Myślałem, że to był komputer. — Jakie pan odniósł wrażenie? Zastanowił się przez chwilę.
— Był świadom mojej obecności, ale nie zainteresowałem go zupełnie. Emanowało od niego poczucie ogromnej wyższości, a ja czułem, że zauważył mnie i kompletnie zlekceważył, tak jak my zlekceważylibyśmy niegroźnego insekta.
— Ja pozostawałem… w o wiele głębszym… kontakcie przez ostatnie lata — powiedział Morah. I było to dla mnie niewiarygodnie frustrujące zadanie. Nie jestem nawet przekonany, czy to, co do nas dociera, ma jakiś rzeczywisty związek z autentycznym Coldahem. Niewątpliwie wyczuwa się moc… i dlaczego by nie? Posiadają ją, to pewne. A poza tym… któż to wie? Są bez wątpienia świadomi naszego istnienia, wiedzą nawet, kto jest ich przyjacielem, ale chyba niewiele więcej. Być może pewnego dnia będziemy wiedzieć coś konkretnego, ale jakoś nie bardzo w to wierzę. Jedyne co nam pozostaje, to prowadzić badania i dowiadywać się jak najwięcej. To są zupełnie niewiarygodne istoty, jednak w swoich działaniach wydają się przestrzegać pewnych praw, podobnie jak my sami. Tyle że mogą znać tych praw znacznie więcej niż my.
Ekrany były teraz puste, z wyjątkiem tego, który pokazywał dalekie ujęcie Meduzy, ciągle stopionej i gorącej, ale już zaczynającej się ochładzać i spowijać w nieprawdopodobnie grubą i burzliwą warstwę chmur. Odwrócił się do tablicy sytuacyjnej, na której nie było już białych kropek i kształtów, a jedynie żółte formy zajęte były oczyszczaniem pola walki. To był już koniec. Największa armada, jaką kiedykolwiek udało się zebrać człowiekowi, została pokonana przez lepiej zorganizowane siły, które miały lepszą sytuację ze względu na przyjętą taktykę defensywną, a także częściowo przez istotę, której nie można było ani zrozumieć, ani nawet uwierzyć w jej istnienie, i to nawet w tym momencie, w którym ta prowadziła mordercze dla ludzi działania.
— Dokąd się teraz uda ten stwór? — spytał Moraha. Szef ochrony wzruszył ramionami.
— Gdziekolwiek zechce. Prawdopodobnie na inną z naszych planet, gdzie znowu się zagrzebie w jej wnętrzu. Wędrują tak z systemu na system, a kiedy znajdą planetę odpowiadającą naszej własnej strefie życia, krążącą wokół stabilnego słońca, zagnieżdżają się w niej i przetwarzają jej powierzchnię za pomocą materii i energii. Nie jest ona nigdy dosłownie taka sama, ale zawsze należy do bliskiego nam typu, włącznie z atmosferą. Pozostanie tam jakiś tysiąc lat, chyba że coś zakłóci jego spokój, jak to miało miejsce w przypadku tego tutaj, potem opuści ją, poszuka następnej i zacznie wszystko od nowa. Czy wie pan, że kiedy odchodzą z własnej woli, praktycznie nie wyrządzają systemowi planetarnemu, przetworzonemu przez ich symbiontów, żadnych szkód? Po prostu je porzucają. Myślę, że tajemnica, jaką jest istnienie tak wielu światów odpowiadających potrzebom życiowym człowieka, może być wyjaśniona istnieniem Coldahów. Choć jest ich niewielu, to większość zasiedlanych przez nie planet nie nadaje się do zamieszkania przez człowieka; dopiero one je zmieniają. Kiedy odchodzą, ich małe symbionty nie ulegają zniszczeniu, tak jak to się dzieje, gdy sieje zabiera z planety, na której mieszkają, ale powoli zanikają. A potem następuje już normalna ewolucja. — Roześmiał się. — Czy wie pan, że nasza własna rasa, jak również Altavaryjczyków, być może rozwijała się przez miliony lat dzięki temu, że taki właśnie jest styl życia Coldaha. To fascynująca możliwość.