[1] – dłoń przeciwnika miękła i już po chwili opadała na blat stolika, i mogliśmy zgarniać pieniądze z zakładów, przy czym maestrii Atanazego starczało i w takich przypadkach, gdy jego rywal, jak fiński marynarz, nie rozumiał ani słowa po polsku, bo wówczas recytacja odbywała się w języku oryginału, i kończąc się owa zdumiewającą frazą – Consider Phlebas, who was once handsome and tall as you – przypieczętowywała zwycięstwo równie gruntownie jak polska fraza poematu. Komu to jednak miałem opowiadać, kochany panie Bohumilu, pani Ewie w „Istrze”? Barmanowi w „Cottonie”? Niemieckim emerytom snującym się wycieczkowym krokiem od Arsenału po Motlawę? Co mogły ich obchodzić nasze wojskowe czwartki, nasze wrzeszczańskie dionizje, nasze zachwyty i upadki, po których nic już nie zostało? Więc coraz głębiej popadałem w radykalną melancholię i po każdej jeździe z instruktorem Szkaradkiem, który dwoił się i troił, żeby zapisać mnie do nowej, trzydziestej z rzędu, partii politycznej, którą nazywał TeraMy, po każdej takiej godzinie szedłem oczyścić swoją duszę i nie było mi lekko nie tylko z powodu ciężaru wspomnień, ale też tęsknoty: o pannie Ciwle powiedziano mi w biurze Corrado, że wzięła urlop bezpłatny, właściwie nie wiadomo na jak długo, i pojechała leczyć brata, gdzie, tego nie wiedziano, albo nie chciano mi powiedzieć, raz jeszcze poszedłem więc na wzgórza, gdzie jej szopa spoczywała w ciszy jak korab zatopiony w czasie i w zieleni; wgniecione oponami fiatka koleiny zaczęły już zarastać trawą, w oknie przybudówki snuły się nowe pajęczyny, deszczówkę w balii pokrywała rzęsa, pod porzeczkami buszowały jeżę, a wszędzie wokół zapachem bzu, nawoływaniem drozdów, trylem wilgi eksplodował maj i nawet zasmrodzone spalinami miasto nie mogło zahamować tej ekspansji widomej także w szalonym, jak gdyby gorączkowym rozroście indyjskiego ziela: jego buńczucznie rozczapirzone kity i soczyste łodygi zdawały się pęcznieć z minuty na minutę, zdawały się dojrzewać w nienaturalnym i szaleńczym pędzie szybciej niż zawarta w nich od wieków tajemnica, zerwałem więc, kochany panie Bohumilu, kilka świętych łodyg, tych najdojrzalszych, aby je oddać pannie Ciwle, kiedy wróci, bo pewnie byłaby niepocieszona taką przedwczesną wegetacją i zmarnowaniem plonu, i szedłem z tymi zielonymi chabaziami najpierw wzdłuż cmentarnego płotu, gdzie spoczywali nieszczęśnicy z pierwszej wojny, i pewnie dlatego pomyślałem znów o dziadku Karolu, ale tym razem nie jako automobiliście, lecz artylerzyście niezwyciężonej cesarsko-królewskiej armii Austro-Węgier, który po ataku iperytowym dostał się do lazaretu i leżał tam nieprzytomny kilkanaście godzin, a kiedy się obudził, ujrzał nad sobą bielszy od alpejskiego śniegu kornet zakonnicy i krzyknął – wody, proszę siostry, wody! – na co zakonnica podała mu szklankę i powiedziała – pan się powinien najpierw wyspowiadać – a wtedy dziadek Karol chwycił się za głowę i zrozumiał, że wygląda jak mumia, bo z jego bujnej czupryny nie został ani jeden włosek, ponieważ ratujący go sanitariusz zdjął mu gazową maskę razem z włosami, które wypadły wskutek działania gazu, więc chociaż ranny i łysy, dziadek Karol strasznie zapragnął żyć i odpowiedział siostrze – nie zamierzam umierać i dlatego nie będę się spowiadał – więc ta siostra, kochany panie Bohumilu, obraziła się na niego i kiedy wszystkim ciężej rannym podawano morfinę, manewrowała tak, żeby go ominąć, więc cierpiał okropne, niczym nieuśmierzone bóle, ale nie poddał się i nie wyspowiadał, i w końcu odzyskał zdrowie na tyle, żeby wrócić na dalsze leczenie do Lwowa, i nawet odrosły mu włosy, tyle że płomiennorudej barwy, o czym pomyślałem już przy Powstańców Warszawy, kiwając zieloną kitą zielska na samochód, który omal mnie nie rozjechał; pomyślałem, że gdyby wówczas miał w swojej papierośnicy trochę ususzonych listków z ogródka panny Ciwle, byłoby mu znacz nie lżej w tamtym lazarecie i na pewno w nocnej malignie nie śniłby koszmaru okopów, lecz znacznie przyjemniejsze rzeczy, choćby majówki w Żyrawce albo narty w Truskawcu, na jakie jeździli studenci i profesorowie politechniki, więc pewnie te raz, gdyby mnie zobaczył, nie miałby za złe, że wsiadam do autobusu z zielonym pękiem indyjskiego ziela, kasuję bilet i siadam na wolnym miejscu za kierowca, pośród wdów z doniczkami i kwiatami, które jadą jak co dzień odwiedzić swoich mężów na cmentarz łostowicki, o tak, widzę jak by się uśmiechnął, gdy jedna ze staruszek pyta mnie, czy to zielone, co trzymam na kolanach, dobre jest do gruntu na żywopłot, czy może na rozsadę do inspektu, bo chociaż dziadek Karol nigdy nie był anarchista, nie lubił przecież urzędników i zakazów, nie lubił głupich polityków i pewnie zdziwiłby się bardzo, że ta faryzejska sekta pozwala i zachęca w naszym kraju o każdej godzinie i w każdym miejscu, nie wyłączając parlamentu, czcić Dionizosa, a prześladuje Sziwę, tak, drogi panie Bohumilu, zupełnie jakby wybór naszych bogów nie należał do nas, jakbyśmy wszyscy czcić musieli tego jednego narzuconego nam satrapę w trzech postaciach: akcyzy, vatu, monopolu; więc nagle, w drodze na Ujeścisko, doznałem olśnienia i łuski niczym Szawłowi spadły mi z oczu, gdy ujrzałem ziemię nowa i niebo nowe, i mnie samego obleczonego w szary obłok, no bo przecież natychmiast przypomniałem sobie de Quinceya i jego wizje, więc od razu, kiedy przyjechałem do domu, ułożyłem te zielone chabazie na balkonie w najbardziej nasłonecznionym miejscu, żeby się pięknie ususzyły, żeby je można było następnie pociąć i rozkruszyć, a wreszcie zapalić, i właśnie kiedy zamykałem już drzwi balkonu, zastanawiając się, jak długo trwać będzie ów proces, zadzwonił telefon i usłyszałem w słuchawce pannę Ciwle, która zapytała mnie tym swoim nieco metalicznym głosem, czy nadal jestem w szponach instruktora Szkaradka i czy nie pragnę się z nich wyzwolić, bo ona już wróciła i jest do mojej dyspozycji, tak właśnie powiedziała, kochany panie Bohumilu – jestem do dyspozycji – no więc o mały włos nie wykrzyczałem do słuchawki o tych zielonych chabaziach zerwanych przed jej szopą, które teraz suszyły się na moim balkonie, ale ugryzłem się w język i powiedziałem – natychmiast, czy pani mnie słyszy, natychmiast chcę mieć z panią jazdę! -na co zaśmiała się przewrotnie i odparła – no dobrze, ale to będzie wieczorna lekcja jazdy, co pan na to? – i już byliśmy umówieni za kwadrans dwudziesta na placyku manewrowym, obok nocnego sklepu, gdzie stawiłem się punktualnie co do minuty, patrząc na ekstatycznie podrygujące sylwetki meneli; na tle zachodzącego słońca nie przypominali tym razem derwiszów, lecz członków sekty świętego Wita, którzy na widok małego fiatka i wysiadającej zeń instruktorki po prostu osiągnęli zenit mistycznych możliwości, wykrzykując swoje niezrozumiałe zaklęcia, wymachując rękami, upadając na ziemię – no, niezły Sajgon – powiedziała zdegustowana panna Ciwle – nie ma co, spadamy. – Więc spadaliśmy, kochany panie Bohumilu, bardzo prędko, bo na Kartuskiej nie było o tej porze tłoku, a ja prowadziłem chyba już całkiem nie najgorzej – no no no – westchnęła panna Ciwle, gdy z Huciska skręciłem płynnie na Wały Jagiellońskie – widzę, że instruktor Szkaradek nie marnował czasu. -Ten cham – wrzasnąłem – wiecznie spocony, nie mówi o pani inaczej niż – wiem, wiem – nie dała mi dokończyć – i co z tego, skoro uczynił pan postępy, proszę, jak teraz zgrabnie wchodzi nam czwóreczka – i rzeczywiście, panie Bohumilu, te jej słowa po prostu mnie uskrzydliły, lecz nie tylko słowa, bo także muśnięcie jej dłoni, owo dyskretne, jak gdyby od niechcenia, a może rzeczywiście przypadkowe dotknięcie jej delikatnych palców, które podziałało na mnie dosłownie jak tchnienie Świętego Ducha, tajemniczy szum skrzydeł Parakleta, i to do tego stopnia, że pomknąłem koło dworca niemal setką i nie wolniej wskoczyłem na most Błędnika, i jeszcze mocniej przyspieszyłem na Wielkiej Alei, i jednym skokiem byłem już przy Operze – proszę natychmiast zwolnić – panna Ciwle podniosła brew – bo nie zdążymy nawet porozmawiać; więc ten następny wóz pańskiego dziadka to był Mercedes-Benz – pytała zupełnie tak, jakbyśmy skończyli konwersację zeszłego popołudnia – czy rzeczywiście był lepszy od cytryny? – Dokładnie rzecz ujmując – zwolniłem do sześćdziesiątki – nie następny, lecz następne, bowiem Mercedes jako pierwszy wprowadził wówczas system jednoroczny, który polegał na tym, że po dwunastu miesiącach można było oddać wóz używany i za dopłatą pięciuset złotych wyjechać z ich garaży nowym autem garaży? – zdziwiła się panna Ciwle – tak to się wtedy nazywało – nie dałem sobie przerwać – bo słowo „salon” nie oznaczało wtedy na przykład zakładu fryzjerskiego, sklepu z butami albo pralni, tak jak dzisiaj, w tamtej epoce salon był jeszcze ciągle zastrzeżony dla form rozmowy towarzyskiej, muzykowania, wina, ewentualnie partii brydża; tak więc mój dziadek Karol ciągnąłem – co roku wyjeżdżał z garaży Mercedesa nowym autem, lecz zawsze był to identyczny model, a na dodatek w tym samym, zgniłozielonym kolorze karoserii, i jeśli dziadek tak bardzo upodobał sobie tamtą stosiedemdziesiątkę, to pewnie było tak dlatego, że co roku wygrywał na niej bezapelacyjnie pogoń za lisem – no nie – panna Ciwle wskazała ruchem dłoni, żebym na rondzie przy Kościuszki skręcił w ulicę Słowackiego – teraz to pan zalewa, pogoń za lisem to zabawa konna, jak można gonić na czterech kółkach przez pola i rozłogi za kimś z tą przyczepioną kitą, to się me trzyma kupy, nawet gdyby ten lis posuwał na motorze, tym bardziej jest to niemożliwe, jak już pan musi zmyślać, proszę to robić dobrze, tak żebym tego wcale me poczuła, sprzęgło, redukcja – wydała polecenie – pod górę jedziemy na obniżonym biegu – Jechaliśmy serpentynami w górę moreny na lotnisko, przez uchylone okno wpadał do małego fiata przedmiejski zapach bzu, skoszonych traw i chłodny cień bukowych lasów, melancholijny nawet wiosną – Przykro