ął posuwać się na południe i to dokładnie w górę rzeki, a mówiąc jeszcze precyzyjniej, sunął idealnie nad korytem Dunajca, nad samym środkiem jego wartkiego nurtu, i wyglądało to tak, jakby ciągnęły go na linkach trytony zdążające do źródeł, więc pogoń wyglądała tym razem dość nietypowo, samochody i motocykle sunęły w górę Dunajca po obu jego brzegach niczym eskorta honorowa i wszyscy zdawali się mieć równe szansę, przynajmniej do momentu, w którym silniejszy podmuch nie pchnie balonu na lewy albo prawy brzeg, tak więc gdy część zawodników jechała wolno przez Wojnicz, Melsztyn, Czchów i Łososinę Dolną, drużyna nie mniej liczna sunęła przez Zgłobice, Zakliczyn, Rożnów aż do Gródka, ale to nie był Gródek Jagielloński, ten pod Lwowem, lecz oczywiście Gródek nad Dunajcem – no, a po której stronie – przerwała panna Ciwle – jechał Mercedes-Benz pańskiego dziadka? – Właśnie – zwolniłem nieco na kostce Siennickiego Mostu, skąd widać było potężne cielska statków i holowniki przy oświetlonych nabrzeżach – dziadek i babka jechali przez Rożnów, no i Gródek, czyli, jak to się mówi, stroną prawobrzeżną – coś mi się zdaje Marysiu – powtarzał dziadek, obracając w palcach dawno już zgasłe cygaro – że on przeleci jednak do nas nie jestem tego wcale pewna – odpowiadała babka – obawiam się, Karolku, że równie dobrze może polecieć do nich i wylądować gdzieś pod Limanową, a wtedy – spojrzała na mapę na pewno nie wygramy, no bo najbliższą przeprawę mamy albo w Nowym Sączu, albo wrócimy się do Czchowa. – No i niech pani sobie wyobrazi – jechaliśmy na Stogi wzdłuż Martwej Wisły – że balon zatrzymał się prawie na samym końcu Jeziora Rożnowskiego, dokładnie pomiędzy Tęgoborzem na lewym brzegu rzeki, a Zbyszycami, które leżały na brzegu prawym, i wisiał tak w powietrzu nieruchomy dobre pół godziny, więc zawodnicy powysiadali z samochodów, zaparkowali motocykle, powyjmowali kosze z prowiantami i zaczął się regularny piknik i tylko dziadek Karol nie brał w nim udziału, nie wysiadł z Mercedesa, na dachu którego babka Maria ustawiła ten ich specjalny przyrząd do mierzenia siły i kierunku wiatru, ten ich wiatraczek na tyczce z licznikiem obrotowym oraz maleńkim barometrem – coś drgnęło – szepnęła wreszcie babka Maria – niewiele, ale w naszą stronę – złóż to i wsiadaj – odszepnął dziadek – i proszę sobie wyobrazić – jechaliśmy teraz sosnowym lasem wzdłuż tramwajowej linii i wydm aż do plaży – że kiedy ruszyli z powrotem drogą na Gródek, odprowadzały ich zdumione spojrzenia piknikujących pań i panów, lecz krótko to trwało, bo kiedy mocniejszy podmuch wiatru przesunął balon na ich stronę, wszyscy raptownie poderwali się z trawki, uruchomili maszyny i popędzili za Mercedesem dziadków, który dosłownie paręset metrów za Zbyszycami skręcił w drogę na Korzenną, czyli na wschód, bo właśnie w tym kierunku przybierał z minuty na minutę wiatr – Grybów czy Ciężkowice? – zapytał dziadek, kiedy z zawrotną szybkością sześćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę przemknęli wzdłuż ostatnich domów Wojnarowej – raczej Ciężkowice, za chwilę skręcaj w lewo – odpowiedziała babka Maria, no i nie pomyliła się, bo balon, który właśnie w tej chwili ukazał się jakieś trzysta metrów przed maską samochodu, sunął teraz dość szybko dokładnie we wskazaną stronę, ale tym razem nie było im dane wygrać tych zawodów – zaparkowałem fiatka przy tramwajowej pętli i ruszyliśmy z panną Ciwle ścieżką ku plaży – ani też nikomu innemu, bo kiedy balon szybował nad Bobową, zza niewielkiego wzgórza nad rzeką Białą gruchnęły salwy przeciwlotniczej artylerii, szare obłoczki rozkwitły wokół barwnej czaszy i gondoli, no i stało się, jeden z pocisków przedziurawił powlokę i balon opadł na łąkę jak wielki spadochroniarz, a chorąży aeronauta Szuber został natychmiast otoczony i aresztowany przez oddział Korpusu Ochrony Pogranicza, czemu towarzyszyła straszliwa awantura, ponieważ aeronauta chorąży Szuber nie miał przy sobie licencji ani żadnego dokumentu tożsamości, miał natomiast aparat fotograficzny i wzięto go za niemieckiego szpiega, na nic się zdały perswazje przybyłego w sukurs dziadka Karola ani następnych zawodników, na nic się zdało tłumaczenie, że balon jest zarejestrowany i ma oznakowanie SP-ALP Mościce, na nic się zdały poręczenia wszystkich panów inżynierów i techników razem wziętych, kapitan Rymwid Ostoja-Kończypolski był nieubłagany, polecił wszystkim zebranym udać się pod eskortą do restauracji pani Klungmanowej i tam czekać na dalszy obrót spraw, więc taki był ostatni lot balonu SP-ALP Mościce i ostatnia pogoń za lisem: w restauracji pani Klungmanowej podawano przepiórki, pieczeń cielęcą, zrazy, karpia po żydowsku, barszcz ukraiński, ruskie pierogi, gęsią wątróbkę, smażoną brzanę, marynowane grzyby, faszerowaną kaczkę, schab ze śliwkami, łopatkę, żeberka, rosół wołowy, sztukę mięsa, a wszystko to w bukietach jarzyn i sałatek, do tego piwo okocimskie, piwo żywieckie, czeski pilsner, pięć rodzajów wódek Baczewskiego, koniaki i szampany francuskie, wina węgierskie ze składów pana Lippoczego, no a na wety gorąca czekolada, lody o smaku pistacjowym, winogrona, kremówki, eklery, pischinger oraz cwibak, kawa, herbata, sinalco, sok malinowy, limoniada, ceny przystępne bez klimatycznej taksy, gdzież bowiem było tam Bobowej do Iwonicza, Truskawca, czy Krynicy. – O Jezu, jak mi burczy w brzuchu – zaśmiała się panna Ciwle, siadając na piasku – w takim areszcie to i ja bym chciała posiedzieć, tylko żeby mieć trochę kasy. Długo ich tam trzymali? – Mniej więcej trzy godziny – usiadłem obok niej – tylko aeronauta chorąży Szuber był w znacznie gorszej sytuacji, ponieważ jego zabrano na przesłuchanie do polowego biura KOP-u i oprócz szklanki wody nie dano mu nic więcej, no a w tej restauracji zaczął się bal pod kitą, którą dziadek Karol zawiesił pod krokwią powały, więc kolejne toasty wznoszono za przyszłoroczny wyścig i jego tryumfatora, skoro tegoroczny okazał się do kitu, lecz pewnie wielu z nich miało już to przeczucie, że piją na kredyt o najwyższym ryzyku i oprocentowaniu, że podpisują weksel bez terminu, który w każdej sekundzie może iść do protestu, i czuł to doskonale dziadek Karol, kiedy dolewał babce Marii coraz to więcej wina, na co się obruszała, bo nie lubiła, kiedy szumiało jej w głowie, lecz dziadek wiedział, co robi, pochylał się nad nią i mówił ściszonym głosem – Marysiu, szczęśliwsi to my już nigdy nie będziemy, trzeba te wszystkie chwile zatrzymać jak owada w bursztynie, przechować może nawet dla naszych wnuków – dlaczego od razu wnuków – dziwiła się ona – jeżeli nawet będzie wojna, świat przecież wróci na swoje miejsce, bo tak jest zawsze – spojrzała z ufnością na niego – miarka pszenicy za denara – uśmiechał się gorzko dziadek – jakiego znów denara, o czym ty mówisz? – dyskretnie położyła dłoń na jego kieliszku i przesunęła naczynie w swoją stronę – no i nie mogli się porozumieć – wyjaśniałem pannie Ciwle – nie mogli, bo w czasie tamtej, pierwszej wojny, mieli zupełnie różne doświadczenia, ona siedziała prawie cały czas w Szwajcarii, a on w okopach, ona organizowała komitety pomocy, a on studiował nowe rodzaje armat i pocisków, ona pisała listy, a on opisywał artyleryjskie mapy, no a potem, kiedy wrócili już do Lwowa, i kiedy wreszcie mieli już odetchnąć, wybuchła jeszcze jedna wojna, już nie światowa, lecz polsko-ukraińska, no i on znowu musiał strzelać, a ona znowu organizowała komitet pomocy, więc widzi pani, że to były zupełnie inne punkty obserwacyjne, nie po raz ostatni zresztą, bo kiedy skończyła się ta ukrainka, niedługo potem ruszyli bolszewicy, tym razem dziadek dostał przydział do pociągu pancernego i chociaż siedział sobie wygodnie w stalowej wieżyczce z napisem „Śmiały”, to jednak znowu musiał strzelać i tym razem nie w powietrze. – Zaraz zaraz – panna Ciwle zapaliła skręta – chce pan powiedzieć, że w czasie tej bitwy z Ukraińcami o Lwów pana dziadek strzelał sobie, jak jakiś Szwejk, w powietrze? – Tego nie wiem – odparłem – ale on tak zawsze mówił, bo ta wojna z Ukraińcami to było jego największe zmartwienie – wygramy ją – powiadał – ale jak będziemy z nimi mieszkać w jednym mieście, jak będziemy sobie patrzeć w oczy? – Co się zaś tyczy bolszewików – kontynuowałem – to na pewno armaty pociągu pancernego „Śmiały” nie strzelały Panu Bogu w okno, tylko w galopujących kawalerzystów Budionnego i pewnie o nich myślał dziadek tam, w restauracji pod Bobową, w sierpniu trzydziestego dziewiątego roku, na pewno wspomniał tych jeźdźców Apokalipsy, którzy sunęli jak szarańcza, w każdym razie – kończyłem – nie miał złudzeń, że nadchodząca wojna będzie podobna do poprzednich i może dlatego, kiedy już wsiadali do Mercedesa, powtórzył cicho ten cytat ze świętego Jana o miarce pszenicy i denarze, czym zdenerwował babkę, która myślała, że wypił ciut za dużo i powinien oddać jej kierownicę, na co, rzecz jasna, nie chciał przystać, więc ten ostatni wspólny powrót z pogoni za lisem upływał im pod znakiem milczącej kłótni; wolno minęli dom słynnego cadyka, wokół którego gromadzili się chasydzi, a potem na długich światłach jechali krętą drogą między wzgórzami pogrążonymi w mroku, silnik grał równomiernie, przez uchyloną szybę wpadał do samochodu nieustanny koncert świerszczy i ten niezwykły nastrój sierpniowej nocy zapamiętali już na zawsze, bo rzeczywiście – objąłem delikatnie pannę Ciwle – nigdy już potem nie byli tak szczęśliwi. I mech pan sobie wyobrazi, kochany panie Bohumilu, że kiedy skończyłem to ostatnie zdanie, moja instruktorka położyła mi dłoń na ramieniu i siedzieliśmy tak nieruchomo jak para zakochanych uczniaków, spoglądając w ciemnogranatowy płaszcz zatoki, po którym wolno przesuwały się światła statków, tych, które stały na redzie, i tych, które płynęły do Królewca, Sztokholmu, Helsinek, Visby, Hilversum, czy gdzie tam jeszcze, i dało się w tej chwili wyczuć jakiś niesamowity nastrój, jakiś psychiczny Goirstrom przepływający pomiędzy nami i to wcale nie z powodu tego niewinnego dotyku, lecz z powodów głęboko zasadniczych i by tak rzec, fundamentalnych: po prostu, kochany panie Bohumilu, wyczuliśmy w sobie bratnie dusze, coś, o czym pisali Shelley, Keats, Byron i Mickiewicz, coś, z czego dzisiaj śmieją się wszyscy, nie wykluczając uczonych i artystów, z czego nie zdają sobie sprawy księża, czego nie znają już pisarze, słowem, połączył nas ów całkiem zaginiony język, niczym nić babiego lata, choć to wcale nie był październik tylko noc majowa, na niebie królował już zdecydowanie Arktur, towarzyszyła mu równie jasna Spica z gwiazdozbioru Panny, Wielki Wóz przetaczał się gdzieś od Bornholmu w stronę Helu, a nasze stopy obmywały fale chłodnego jeszcze o tej porze roku morza. – Naprawdę pięknie – wyszeptała panna Ciwle – Mercedes sunący w mroku, no i te świerszcze, niech pan dokończy, niech pan powie, co było dalej – niemieckie samoloty – odparłem – których nie dosięgały baterie kapitana Rymwida Ostoi-Kończypolskiego, niemieckie czołgi, których nie powstrzymały oddziały kawalerii, słowem klęska, ale zanim to wszystko się spełniło, na kilka dni przed wybuchem wojny, dziadek zdążył jeszcze wykonać jedna fotografię i oddać ostatnią rolkę filmu panu Chaskielowi Bronsteinowi, no i to było ostatnie zdjęcie, jakie pstryknął w tamtej Polsce, portret rodzinny: po lewej stronie, na samym skraju drogi stała babka Maria, potem dwa batiary, jak ich po lwowsku nazywano, czyli mój stryj i ojciec, no a dziadek, którego przecież nie mogło być w kadrze, dziadek także obecny był na tym zdjęciu w postaci wyraźnego cienia i powiem pani, że ilekroć oglądałem tę fotografię, ilekroć obracałem w palcach ten mały pożółkły kartonik z zakładu pana Bronsteina, czułem wzruszenie, no bo przecież ten cień był jak zapowiedź nadchodzących wydarzeń, był jak milcząca nieobecność dziadka przez parę najbliższych lat, a co się tyczy Mercedesa – uprzedziłem pytanie panny Ciwle – to również była to pożegnalna fotografia – no tak – wpadła mi w słowo – na pewno zarekwirowali go Niemcy – otóż nie – wyjaśniłem – kiedy spadały już bomby, dziadek otrzymał polecenie, by wszystkie papiery z sekretami chemicznych technologii wywieźć na wschód, gdzie będą bezpieczne, bo przecież zakładano, że front zatrzyma się na Dunajcu, no a w najgorszym razie gdzieś na Sanie, i przetrwa tak do francuskiej odsieczy, ale to były pobożne życzenia, i dziadek, przebijając się Mercedesem przez drogi pełne uciekinierów, na których ćwiczyli swoją sprawność piloci Luftwaffe, pewien był, że nie wykona już tego zadania, że nie zdąży dotrzeć do Lwowa, gdzie czekać miał na niego w hotelu „Georges” agent dwójki, ale stało się zupełnie inaczej: dwadzieścia mniej więcej kilometrów pod Lwowem, już za Gródkiem Jagiellońskim, a jeszcze przed Zimną Wodą, zauważył przed sobą szpicę Czerwonej Armii, kawaleryjski oddział zwiadu, i chciał natychmiast zawrócić, bo z dwojga złego wydawało mu się, że jednak lepiej będzie ukryć się i zakończyć misję gdziekolwiek po niemieckiej stronie, lecz już nie zdążył, krasnoarmiejcy przynaglili konie i otoczyli Mercedesa, a ich dowódca, porucznik z ospowatą twarzą, niemal zaklaskał w dłonie na widok samochodu – no, poszczęściło nam się dzisiaj, komisarz będzie zachwycony – krzyknął do żołnierzy, a do dziadka –