Sława wyzwolicielom Zachodniej Ukrainy, Precz: z burżuazją, Lud pracujący ze Stalinem – a jakby tego jeszcze było mało, gdzieś w okolicach pomnika Sobieskiego dziadek zauważył, jak po drugiej stronie alei przemyka Mercedes-Benz, czterodrzwiowa stosiedemdziesiątka w zgniłozielonym kolorze, i rozpoznał w nim swoje auto, a mówiąc precyzyjnie, auto, które zmieniło radykalnie właściciela, i wtedy usłyszał za plecami – pan inżynier Karol? Proszę się nie odwracać, idziemy obok siebie jak gdyby nigdy nic, tak, dobrze, że nie wszedł pan do hotelu, roi się od agentów, no ale gdyby, nasz człowiek miał pana przejąć i wyprowadzić kuchnią, tak, wszystko się komplikuje, ale kontrolujemy sytuację, oczywiście, lepiej nie patrzeć za tym Mercedesem, bo to zwraca na nas uwagę, ja panu powiem, kto w nim jedzie, to jest komisarz Chruszczow, jeszcze nieraz będziemy o nim słyszeć, ale a propos, ma pan ze sobą te papiery? – Pojechali tramwajem na Ujejskiego – wziąłem pod ramię pannę dwie, gdy powoli schodziliśmy z plaży – i tam, w dawnym mieszkaniu babki Marii wypili cala flaszkę piołunówki, nic więc dziwnego, że ich rozmowa najpierw krążyła wokół zbombardowane; kilka dni wcześniej przez Luftwaffe wytwórni wódek i likierów Baczewskiego – spłonęła dziewiątego września – poinformował sucho agent dwójki – no, a dziś rano Sowieci aresztowali obu panów Baczewskich, Stefana i Adama – czy po to, aby im wręczyć rekwizycyjne kwity? – zdziwił się dziadek – to się nazywa czyszczenie z obcych elementów – wyjaśnił agent – niech pan ucieka ze mną na Węgry i do Francji, za rok wrócimy przez pokonany Berlin do Warszawy – no, a ci tutaj – dziadek ruchem głowy wskazał na uchylone okno, za którym dudnił przejeżdżający czołg – Francja i Anglia nigdy nie poprą tej aneksji – powiedział as wywiadu – zwrócimy się ponadto do Ligi Narodów – ale mój dziadek – wsiadaliśmy już z panna Ciwle do małego fiata – jakoś nie dowierzał aliantom, ani tym bardziej nie ufał Lidze Narodów, więc następnego dnia ruszył z powrotem do Moście przez świeża, jeszcze nie zaorana przez Niemców i Sowietów granicę, no a kiedy dotarł wreszcie do domu, zamiast zgłosić się do pracy w niemieckiej już fabryce, całymi dniami przeglądał stare fotografie, porządkował swoje archiwum, dopisywał na odwrotach kartoników brakujące daty, imiona osób, nazwy miejsc, i czul, że ten rozwijany na nowo rulon czasu jest już zupełnie czymś innym niż katalogiem zwykłych wspomnień, czuł, że chwile schwytane kiedyś chłodna migawka leiki składają się na zupełnie nowa Księgę, której nigdy przecież nie zamierzał tworzyć, a która złożona z przypadkowych chwil, przegubów światła, okruchów materii i dawno wybrzmiałych głosów, jest niczym nagle otwarta, sekretna furtka uchylająca przed zaskoczonym przechodniem nieznaną dotąd perspektywę, zadziwiający spektaki fantomów czasu i przestrzeni, wirujących niczym złote słupki kurzu w ciemnym, starym spichlerzu. I dlatego dziadek zapragnął spotkać się z panem Chaskiełem Bronsteinem – jechaliśmy znów przez Siennicki Most nad martwą wstęgą kanału portowego, w którym kadłuby statków przypominały śpiące cielska egzotycznych potworów – po to – kontynuowałem – aby podzielić się tym właśnie spostrzeżeniem i żeby kupić trochę filmów na zapas, bo odkąd weszli Niemcy, codziennie zakazywano kolejnych rzeczy, no i dziadek obawiał się, że fotografowanie też niedługo zostanie Polakom zabronione, podobnie jak słuchanie radia, jazda na nartach, koncerty symfoniczne, nie mówiąc już o studiowaniu geologii na otwartych wykładach Towarzystwa Przyrodniczego, które, jak wszystkie towarzystwa i uczelnie, zostało po prostu zlikwidowane; pojechał więc rowerem do Tarnowa, by kupić u pana Bronsteina papier i filmy Gevaerta, ale zakład był już zamknięty, tylko na zapleczu ktoś jeszcze kręcił się po cichu, dziadek wszedł więc w podwórko i zastukał delikatnie trzy razy – inżynierze – ucieszył się pan Chaskiel – słyszałem, że aresztowali pana we Lwowie Sowieci, więc to nieprawda – podał gościowi krzesło – tym razem odpowiedział dziadek-wykpiłem się tylko samochodem, a do następnego już nie czekałem, wróciłem tutaj – tutaj nie lepiej – pan Chaskiel wskazał na swoją opaskę z gwiazdą – zamykam zakład i wyjeżdżam do Argentyny – do Argentyny – zdziwił się dziadek-w jaki sposób? – Niech pan nie pyta, w jaki, niech pan się modli, żebym mógł tam sprowadzić rodzinę, ten paszport kupiłem na dwa tygodnie przed wybuchem wojny, ale jest tylko na mnie, a oni muszą iść do getta, zabrali nam mieszkanie, pan nawet nie wie, jakie musiałem dać łapówki w naszej gminie, żeby zapewnić im choć pokój z kuchnią, no ale jakoś przeczekają, pana to przynajmniej z fabryki nie wyrzucą, proszę, niech pan to weźmie ode mnie na pamiątkę – i pan Chaskiel Bronstein wręczył dziadkowi kilka pudełek fotograficznego papieru i kilkanaście rolek filmu Gevaerta, a kiedy mimo wszystko chciał zapłacić, fotograf żachnął się i stwierdził, że od najlepszego klienta w mieście, który nawet wówczas, kiedy endecy nasmarowali na jego szybie napis – nie idź do żyda – ostentacyjnie zatrzymywał swojego Mercedesa przed jego zakładem i wchodził do środka, kupując znacznie więcej, niż potrzebuje, że od takiego klienta nie będzie teraz brał pieniędzy; dziadek, już na odchodnym, kiedy serdecznie się pożegnali, powiedział jeszcze tylko – wie pan, ja już nie chodzę do fabryki, niech sobie Niemcy radzą sami – i wyszedł na podwórko, ale roweru nie było, ktoś najzwyczajniej go ukradł i dziadek szedł ulicą Krakowską w dół, mijając patrole niemieckiej żandarmerii, i zastanawiał się, co będzie dalej, skoro Francuzi nie rozpoczęli ofensywy, Anglicy nie zrzucili na Berlin ani jednej bomby, a Niemcy i Sowieci urządzają wspólne defilady i przypomniał sobie wtedy, jak w Wolnym Mieście Gdańsku założył przed laty małą firmę importującą chemikalia, jak go nękano kontrolami, jak otrzymywał listy – Polaczku, nic tu po tobie – i jak, wreszcie, podpalono nocą jego skład konsygnacyjny, za co mu przyszło jeszcze płacić karę, kiedy się okazało, że złożył skargę w Komisariacie Ligi Narodów, więc w tym nastroju wrócił do domu w Mościcach, a tam czekało już na niego wezwanie na policję – nie idź – załamywała ręce babka Maria – może już lepiej wróć do Lwowa i tam przeczekaj jakoś – nic mi nie mogą zrobić – dziadek wzruszał ramionami na pewno chodzi o to, że jeszcze im nie oddałem Mercedesa, czytałem ogłoszenie, powiem, że byłem u rodziny na wschodzie, no i pokażę to – dziadek wyciągnął rekwizycyjny kwit Czerwonej Armii – przecież ze sobą współpracują i może nawet wymienią ten samochód, żeby statystyka się zgadzała. No i niech pani sobie wyobrazi – spojrzałem na pannę Ciwle – że dziadek, idąc na policję, wziął ze sobą ten kwit, ale przesłuchujący go gestapowiec nawet nie bardzo się tym przejął, chodziło bowiem o to, że dziadek nie zgłosił się do pracy, czym zbojkotował zarządzenie Arbeitsamtu, a musi pani wiedzieć – wyjaśniłem – że w tej fabryce produkowano nie tylko nawozy dla rolnictwa, lecz także wybuchowe materiały, no i ten gestapowiec otworzył teczkę z dossier podejrzanego, skąd wyjął kopie ekspertyz i patentów dziadka i rzucił je na biurko, mówiąc – wiemy o tobie wszystko i mamy ostatnią propozycję: od dziś nie jesteś już Polaczkiem, ale jako Austriak z pochodzenia Niemcem, a jutro stawiasz się do pracy. – No i tego samego dnia – kończyłem opowieść – dziadek siedział już w tarnowskim więzieniu, skąd zawieziono go do Wiśnicza, gdzie było już kilkuset takich jak on niepożądanych, a stamtąd pojechali wszyscy do Oświęcimia i otrzymali niskie, trzycyfrowe numery z literą „P” na trójkącie pasiaka. – No a gdyby posłuchał pańskiej babki – panna Ciwle była poruszona – gdyby jednak przedostał się do Lwowa? – Pewnie wówczas trafiłby do Donbasu – skręcałem fiatkiem z Mostu Błędnika w Trzeciego Maja – jak Stefan i Adam Baczewscy, którzy zginęli tam w czterdziestym roku. – Kochany Panie Bohumilu, bardzo mi było przykro z powodu panny Ciwle, bo zamiast snuć dalej wesołe dykteryjki, zamiast rozśmieszać ją, która była w nieporównanie gorszej niż ja sytuacji, a mówiąc wprost, żyła bez żadnej nadziei na przyszłość, zamiast więc ofiarować jej przygarść anegdot, które miałem jeszcze w zanadrzu, wysnułem martyrologiczną opowieść, sam właściwie nie wiedząc, jak to się stało, że słoneczne pikniki nad Dunajcem, narty w Truskawcu czy pogoń za balonowym lisem skończyły się w mojej wersji rekwizycją i trzycyfrowym numerem dziadka Karola, skończyły się straszną śmiercią rodziny pana Chaskiela Bronsteina w masowym dole śmierci pod Buczyną i nie mniej okrutną śmiercią panów Baczewskich w sztolniach Donbasu, tak, czułem się winny, patrząc na jej posmutniałą twarz, i nagle, w tym samym momencie, gdy skręcaliśmy już w bitą drogę pomiędzy działkowymi ogródkami Kolonii Ochota, uświadomiłem sobie, że nie wszystko, co miało w mojej rodzinie związek z firmą Mercedes Deimłer-Benz skończyło się żałobnym marszem i goryczą przegranej, że przecież po latach, już tutaj, w Gdańsku, życie dopisało do tamtej historii jeszcze jedną puentę, której treść mogła pannę Ciwle bezwzględnie rozbawić; zredukowałem zatem bieg i powiedziałem do niej, kochany panie Bohumilu – a wie pani, że jednak życie zatoczyło niesamowitą pętlę, bo mój ojciec, który przez całe życie w komunistycznej Polsce był biedakiem, któregoś razu wrócił trochę później z pracy, a właściwie nie wrócił, tylko przyjechał ale kochany panie Bohumilu, nie rozwinąłem tego wątku konsolacji, nie postawiłem wówczas nad tą pochmurną partyturą słonecznej, jasnej kody, bo panna Ciwle wpatrzona w mrok dostrzegła, że wokół jej drewnianej szopy tańczą płomienie i rzeczywiście wyglądało to przerażająco, ogień zdawał się sięgać wyżej otaczających domek krzewów – Jezus Maria, no niech pan daje gazu, Jarek, Jarek!! – krzyczała, powtarzając imię brata, no więc dodałem gazu, koła zabuksowały w piachu na zakręcie, fiatek zarzucił tyłem i na ostatniej krótkiej prostej rozpędziłem go tak, że hamowanie skończyliśmy z dziobem w drewnianej furtce, panna Ciwle jednym susem przesadziła jej połamane sztachety i już była przy szopie, gotowa skoczyć w ogień, wyciągać Jarka, ratować dom, ale na szczęście nie było to potrzebne; kiedy cofnąłem fiatka i ustawiłem tak, żeby w razie czego mogła podjechać straż pożarna, kiedy biegłem już w ich kierunku, usłyszałem jej głośny śmiech – Fizyk, czemu ty zawsze robisz jaja, myślałam, że już po wszystkim, no a ty, Bucior, czy zawsze musisz kłaść w ogień tyle chrustu, serce skoczyło mi do gardła, panowie się poznają – właśnie podchodziłem do ogniska, przy którym siedział na swoim wózku także Jarek, zajadając kiełbaskę skwapliwie podtrzymywaną przez Buciora – to jest mój kursant, a to sąsiedzi z działek – nie uprawiamy tu marchewki – Fizyk podał mi dłoń – ale mieszkamy tak jak ona – czasem z kradzioną kurą wpadamy na ognisko zaśmiał się Bucior – żeby nakarmić Jarka – to ja przyniosę boczek i karkówkę – pana Ciwle ruszyła do drzwi szopy – a ty, Fizyk, przytargaj rusztowanie, jest tam, gdzie zawsze; – trwało to ledwie chwilę, kochany panie Bohumilu, Fizyk przyniósł z szauerka ruszt, Bucior zbił ogień i dołożył kilka grubszych pniaków, a ja w tym czasie przytrzymywałem pieczoną kiełbaskę, którą Jarek odgryzał małymi kęsami, mlaskając i pomrukując z zadowolenia, i po każdej takiej porcji wycierałem chusteczką jego zatłuszczone usta i podbródek, ale ostatniej porcji nie chciał zjeść, pokazywał wzrokiem, żebym to ja ją połknął, bo jestem pewnie głodny, więc przyjąłem ten darowany kęs i poklepałem Jarka po ramieniu, a wtedy przechylił głowę, dotknął nią mojej dłoni i przeciągle wystękał – uuu-uuu-uuu -co miało znaczyć „dziękuję”, tymczasem na ruszcie zainstalowanym przez Fizyka panna Ciwle ułożyła płaty karkówki przekładane boczkiem i cebulą, posypane ziołami, nawilżone oliwą. Bucior podawał flaszki heweliusza, a Fizyk ze srebrnego pudełeczka, które przypominało miniaturową cukiernicę, sypnął na spodek białego proszku, wyjął z kieszeni szklaną rurkę i z jej pomocą wciągnął ten puder do nosa, po czym podał spodek i rurkę Buciorowi, który z najwyższym ukontentowaniem, acz bez pośpiechu, uczynił to samo i nie będę ukrywał, kochany panie Bohumilu, że wiedziałem, co zaraz n