Выбрать главу
h i dawnych samochodach, ale gdy tylko stanęliśmy naprzeciwko siebie przy otwartych drzwiach tego jej fiata, ja – zziajany sprintem, ona – zdenerwowana stłuczką, natychmiast powiedziałem – jutro przyniosę forsę za tę lampę, ale niech pani się nie złości i proszę mnie nie skreślać, proszę mnie nie wyrzucać, bo nikt nie uczy tak jak pani – a wtedy panna Ciwle uśmiechnęła się do mnie i odpowiedziała – no pewnie, że nikt, jutro dziesiąta rano na placu manewrowym, a swoją drogą, czy ten instruktor Czarzasty nadal uczył pańską babkę? – O, tak – odparłem natychmiast – tyle tylko, że nigdy już nie wybrał drogi przez przejazd kolejowy. – Kochany panie Bohumilu, pan wie najlepiej, czym jest prawdziwe szczęście, ta krótka chwila, jakiej nie oddalibyśmy potem za wszystkie skarby świata, ten moment jeszcze niespełniony, lecz już zapowiedziany, w którym czujemy sprzyjający los, ten sam nikczemny los, który na co dzień nam nie sprzyja; otóż to właśnie czułem wtedy, idąc Sowińskiego w dół, to, nic innego, byłem szczęśliwy zapowiedzią następnych lekcji z panną Ciwle i czułem się zupełnie jak ten pański Gaston, który przy ulicy Głównej w Pradze spotkał przed szybą wystawową Miejskiego Handlu Detalicznego Cygankę i już wiedział, że to nie jest zwykle spotkanie, bo przecież nie co dzień spotyka się Cygankę na ulicy Głównej przed Miejskim Handlem Detalicznym, podniosłem więc z chodnika dłoń manekina z emaliowaną bransoletką i szedłem do przystanku przy Kartuskiej przepełniony szczęściem i zapachem włosów panny Ciwle, a wszystkie głosy miasta, cały ten przerażający huk pędzących ciężarówek, tramwajów i autobusów zestroił się w symfonię majowego oczekiwania i jeśli czegoś żałowałem, to tylko tego, że nie zdążyłem przedstawić pannie Ciwle finału tamtej opowieści, bo przecież dziadek Karol po tej rozmowie z przyszłym teściem był przekonany o śmierci narzeczonej i nie mógł się pogodzić z myślą, że tak okropnie go potraktowano, najpierw nie zawiadamiając o katastrofie i pogrzebie, następnie kłamiąc przez telefon; to się po prostu nie mogło zmieścić w jego głowie, dlaczego tak poważny człowiek, jakim był ojciec Marii, mógł się zachować do tego stopnia niewłaściwie, a prawdę mówiąc, nieprzyzwoicie – dlaczego nie powiedział prawdy, dlaczego kłamał – myślał przez cały wieczór i dzień następny dziadek Karol, aż wreszcie kupił bilet i wsiadł do pociągu pełen najczarniejszych myśli, a kiedy przesiadał się już w Warszawie na pospieszny do Lwowa, w hali dworca kupił kilka gazet, wśród nich świeży numer „Le Monde’u”, w którym ujrzał swoją narzeczoną przed maską nowego citroena i natychmiast pobiegł na dworcową pocztę, żeby zamówić błyskawiczną do Berlina, i poprosił swojego niemieckiego kolegę Schwarza, żeby ten wysłał na lwowski adres niedoszłego teścia telegram – Karol nie żyje stop pogrzeb pojutrze stop rzeczy osobiste złożone w polskim konsulacie do odebrania stop pogrążeni w smutku koledzy z korporacji stop – i powiedziawszy to Schwarzowi, w ostatniej chwili zdążył na swój pospieszny do Lwowa i teraz był już zupełnie spokojny o moment przywitania, bo rzeczywiście wszystko obliczył z inżynierską dokładnością, i kiedy rano jechał dorożką z Dworca Głównego, kupiwszy dwie wiązanki kwiatów: jedna żałobna, a druga normalną, kiedy jak zawsze po powrocie przyglądał się swojemu rodzinnemu miastu z czułością i uwagą, w mieszkaniu przy Ujejskiego panował już zamęt, gdyż babka Maria zdążyła omdleć kilkakrotnie, zanim wezwano lekarza, ciocia Stasia robiła kompresy i szukała soli, a mój pradziadek Tadeusz zdążył zamówić błyskawiczną z konsulatem w Berlinie, na którą czekał, chodząc po salonie nerwowymi krokami, i wtedy rozległ się dzwonek u drzwi i stanął w nich Karol z tymi dwoma wiązankami kwiatów, i dopiero się zaczęła awantura, bo kiedy Maria krzyczała na niego – jak mogłeś nam to zrobić!? Karol wyjął najpierw płachtę „Timesa”, a potem „Le Monde’u” i pytał – a jak wy mogliście mi to zrobić!!? – i tak sprzeczali się głośno, i nie mogli dojść do porozumienia, ponieważ co chwilę któreś z nich wykrzykiwało – ty mnie nie kochasz! – na co drugie jeszcze głośniej przeczyło – nie, to ty mnie już nie kochasz! – i tak rozwijała się ta fuga, aż wreszcie babka Maria oddała dziadkowi Karolowi klucze od nowego citroena i powiedziała, że nie chce go już więcej widzieć, bo jak każdy mężczyzna oczywiście bardziej interesuje się losem samochodu niż narzeczonej, na co dziadek uniósł się honorem, cisnął obie wiązanki kwiatów do tuby na parasole i mówiąc – zatem żegnaj na zawsze! – wybiegł z kamienicy, wskoczył do auta i ruszył z kopyta, i pewnie w ten sposób, kochany panie Bohumilu, zerwaliby ze sobą na zawsze, co dla mnie miałoby znaczenie zasadnicze, bo byłbym kimś zupełnie innym, nie zostawszy po latach ich wnukiem, ale raz jeszcze w życiu Marii i Karola, więc w jakimś sensie także w moim życiu, zadecydował czynnik motoryzacyjny, bo oto dziadek Karol dodał ostro gazu i w tym momencie z bramy sąsiedniej kamienicy wyjechał wóz mleczarza, dziadek nacisnął na hamulce, ale to były hamulce citroena, klockowe, nie hydrauliczne, tak więc francuskie cudo wyrżnęło ostro w piramidę baniek, zgrzytnęła strasznie prasowana blacha, huknęło rozbijane szkło, zaryczał dociśnięty klakson i babka Maria, która wybiegła za dziadkiem Karolem na ulicę, żeby wykrzyczeć mu do tylnej szyby auta to ty żegnaj na zawsze! – teraz z rozwianymi włosami pędziła na miejsce wypadku i wyciągała narzeczonego z białej mazi, gładząc jego rozcięte na przedniej szybie czoło i szepcząc mój Karolku, tylko jednego ciebie kocham na tym świecie! na co on, powłócząc złamaną prawą nogą, wspierając się na jej ramieniu, szeptał, że nigdy nie miał co do tego wątpliwości i że też ją kocha najmocniej na tym świecie, po czym dodał, ze nigdy już nie wsiądą razem czy osobno do citroena ani żadnego innego francuskiego auta, bo francuska myśl techniczna, podobnie jak francuska polityka to zawracanie głowy, pusta fanfaronada, o czym świadczyć mógł prosty fakt, że przy przednim napędzie, tak nowocześnie rozwiązanym, citroen miał hamulce archaiczne, nie sprawdzające się w potrzebie, nie to co taki horch, bentley, albo Mercedes-Benz. Kochany panie Bohumilu, to było kilka dni później, z Ujeściska nie jechały w dół do miasta żadne autobusy, bo koło stawku wywróciła się cysterna i straż pożarna wraz z policją zablokowały drogę, biegłem przez pola, żeby nie spóźnić się na drugą lekcję z panną Ciwle, i słyszałem wysoko nad sobą skowronki, a z trawy co chwila wylatywały mi spod stóp furczące jak brzeszczoty kuropatwy; w plecaku miałem książkę z pańskimi opowiadaniami, wśród których jedno chciałem polecić mojej instruktorce, to o wieczornych lekcjach jazdy i przyrzekałem sobie, ze teraz nie będę zagadywał panny Ciwle, że dam jej pana książkę i powiem – to jest opowiadacz, przy którym muszę milczeć – to był gotowy plan i zamierzona dyscyplina, ale gdy tylko wpadłem zdyszany na manewrowy placyk minutę po dziesiątej, panna Ciwle uśmiechnęła się tajemniczo i zanim zacząłem ćwiczyć parkowanie tyłem, podała mi taki sam egzemplarz pana opowiadań i zapytała – czyta pan Hrabala? Ten jego ojczym Francin ma w sobie coś z pańskiego dziadka, o ile pan nie zmyśla oczywiście. – Wykonywałem polecenia szybko i nawet rękaw poszedł nadspodziewanie sprawnie, lecz ona ani razu nie powiedziała – dobrze – aż wreszcie zapytała – a pan się na mnie gniewa za to porównanie? – Staliśmy, paląc skręta, w słonecznej plamie, która rozdzielała plac na pół, po drugiej stronie pod kasztanem, w cieniu ceglanej ściany siedziało trzech zmęczonych mężczyzn nad butelkami piwa; podobni kiwającym się derwiszom mruczeli swoje opowieści, wśród których refrenowe słowa – kurwa – i – pierdolę – wznosiły się do nieba niczym strzelisty akt modlitwy płynącej nieustannie na chwałę upalnego przedpołudnia. – Mój dziadek Karol powiedziałem wreszcie – nigdy sam nie rozkręcał silnika i nie miał zaufania do motocykli, ponadto nie produkował piwa, tylko dynamit i materiały wybuchowe, może dlatego nie wierzył w postęp i nowe wynalazki, tak jak Francin, chociaż czasami, tak jak Francin, miewał pomysły zupełnie zwariowane. – Wiedziałam – panna Ciwle omal mnie nie ucałowała – no to proszę wsiadać – zgasiła skręta na asfalcie – proszę teraz wyjechać na Kartuską w prawo, potem kawałeczek prosto i potem w lewo do góry aż do Powstańców Warszawskich, a tam powiem, jak jechać! – Myślałem – zapinałem pasy – że dzisiaj będzie tylko manewrowy plac, muszę pani wyznać, uliczna jazda budzi we mnie wstręt. – No nie, dlaczego – śmiała się pełnym głosem, gdy ruszyliśmy – normalnie ktoś nawymyśla człowiekowi, powiedzmy, raz w tygodniu – tłumaczyłem, przepuszczając przed nosem małego fiata tramwaj – a jak się człowiek weźmie za to – zabębniłem palcami w kierownicę, skręcając wreszcie w prawo na Kartuską – w ciągu godziny zbierze tyle jobów, ile normalnie przypada mu od bliźnich przez cały rok. Nigdy nie przypuszczałem, że kierowcy są gorsi od szympansów i daję słowo, chciałem zrezygnować i gdyby nie ten Hrabal, którego niosłem dziś dla pani przez pola Ujeściska, byłaby klapa, znaczy się dezercja, po prostu więcej bym nie przyszedł, no ale skoro pani wpadła na identyczny pomysł, skoro przyniosła pani dla mnie taką samą książkę, to może to coś znaczy, to może to jest jakiś znak, bo jak powiada Pismo, gdzie się gromadzi dwóch, to już jest trzech. – Niech pan uważa – przerwała mi surowo – proszę dać lewy kierunkowskaz i czekać aż ci z przeciwka staną na czerwonym, tak, teraz dobrze, no a te zwariowane pomysły pańskiego dziadka? – Najpiękniejszy był ten z murem – odpowiedziałem natychmiast – to był strzał w dziesiątkę, arcydzieło komediowego scenariusza, a wszystko się zaczęło od pana Norberta, który zarządzał majątkiem Sanguszków i zaprosił mojego dziadka na polowanie, podczas którego młody inżynier chemik poznał młodego księcia Romana i czekając na linii, od razu się zgadali, że stare ciotki są strasznie nudne, no bo obaj mieli ten sam problem nieustannych wizyt trwających po kilka tygodni, wizyt składanych przez stare ciocie, które nie tylko wprowadzały nieład w książęcym i inżynierskim domu, ale też uwielbiały rodzinny automobilizm i zadręczały swoich gospodarzy nieustannymi prośbami o przejażdżki; tak zatem rozmawiali sobie, czekając z nabitymi sztucerami na lochę, aż nagle mój dziadek Karol wyznał księciu, że gdyby miał taki pałac jak on, otoczony z każdej strony solidnym murem, już dawno problem by rozwiązał. – Jak pan to rozumie? – książę przeładował sztucer. – Bardzo prosto – odpowiedział dziadek – trzeba tylko kilku robotników na jedno popołudnie i absolutnej dyskrecji. – No nie – panna Ciwle uchyliła okienko i zapaliła skręta – chce pan powiedzieć, że zamurowali ją w rodzinnej kaplicy jak tego nieszczęsnego Mazepę, przecież to nie były już takie czasy, nawet jak się było księciem. – Oczywiście – ciągnąłem – że nie chodziło o kaplicę, ale o przejażdżkę, a mówiąc krótko-ostatnią przejażdżkę hrabiny Eufemii, owej nieznośnej ciotki księcia Romana; owóż proszę posłuchać: na kilka dni przed jej przyjazdem gospodarz polecił panu Norbertowi sprowadzić majstrów i od południowej strony wybić w parkowym murze dziurę na szerokość drogi, następnie samą drogę przedłużyć od zakrętu do tej właśnie dziury, by, zatarłszy ślady wszelkich robót, w puste miejsce po omszałym murze wstawić kartonową atrapę, co wykonano bardzo zmyślnie, aż wreszcie doszło do przejażdżki, no i książę Roman, prowadząc w goglach i szaliku swoje bugatti, wziął ten ostatni zakręt, dodał gazu i jechał prosto w mur. – Stój, stój – krzyczała jego ciotka – gdzie ty jedziesz!? – a książę dodał jeszcze gazu i odkrzyknął – spociły mi się gogle, ale to chyba brama, ciociu! – no i gruchnęli w mur, tyle że kartonowy i wjechali na parkową aleję z wielką płachtą na masce, książę Roman uśmiechnięty, a jego ciotka, hrabina Eufemia, półprzytomna ze strachu. – Okropnie śmieszne – burknęła panna Ciwle – na miejscu tej książęcej ciotki sprałabym gagatka na kwaśne jabłko przy wszystkich, jak smarkacza; no a ta ciotka pańskiego dziadka też miała swoją dziurę w murze? – Skąd – wrzuciłem jedynkę – przecież dziadek Karol nie miał do dyspozycji pałacu z parkiem, ani takiego muru, ani sportowego bugatti, nadal jeździł cytryną, tą samą, która na ulicy Ujejskiego spłynęła jego krwią i ukraińskim mlekiem, a jego dom dopiero był w budowie. – Coś tutaj się nie zgadza – powiedziała chłodno panna Ciwle – skoro nie miał domu, to gdzie przyjmował tę swoją okropną ciotkę? No i gdzie mieszkał z pańską babką, bo chyba do tego czasu nie byli narzeczeństwem? – Wszystko się zgadza – po trzeciej zmianie świateł nareszcie przyszła nasza kolej i mogłem ostro ruszyć ze skrzyżowania w Powstańców Warszawy – mieszkał w służbowym domu przy fabryce. – No a fabryka nie była jego? – zdziwiła się panna Ciwle – przecież z tych pana opowieści wynika, że był bogaty. Niby skąd narzeczony kupuje narzeczonej citroena? – To dialektyka – odpowiedziałem – i Kapitał Marksa w jednym, bo musi pani wiedzieć, że kiedy dziadek wrócił już z Berlina do Lwowa po studiach drugiego stopnia, z głową pełną pomysłów i szkicami przyszłych patentów, jego jedyne źródełko utrzymania wyschło, jego jedyny, maleńki szyb naftowy pod Borysławiem odmówił mu współpracy, co było zresztą ciekawe, bo wszystkie działki obok i wszystkie szyby wokół nadal sączyły ropę, a ten jego akurat przestał, więc dziadek wszystkie oszczędności wpakował w ekspertyzy, najnowsze wiertła i pogłębianie szybu, ale to wszystko było na nic, ropa na jego skrawku Eldorado skończyła się ostatecznie i w ten sposób mój dziadek Karol ze skromnego właściciela środków produkcji stal się elementem sił wytwórczych, czyli najemnym pracownikiem poszukującym zatrudnienia, i dlatego zaraz po ślubie przeniósł się z żoną do Chorzowa, a potem do Warszawy, a potem znów do Lwowa, stamtąd na jakiś czas do Wolnego Miasta Gdańska, potem raz jeszcze do Warszawy, jeszcze raz do Lwowa i moja babka Maria była już bliska obłędu, bo im skromniejszą mieli pensję, tym śmielsze plany snuł mój dziadek. – Popatrz – mówił – opracowałem nowe technologie, gdybyśmy w Polsce zaczęli je stosować, za lat dwadzieścia wyprzedzimy Niemców- ale babka Maria uśmiechała się tylko gorzko, bo nikt tych jego projektów nie czytał, a ona, która uwielbiała kwiaty, co roku sadziła je w innym ogrodzie w innym mieście, więc to wszystko wcale nie wyglądało tak różowo – zwalniałem za starą ciężarówką, która wyrzucała z siebie potworną chmurę spalin – dopiero kiedy Kwiatkowski zaczął budować fabrykę w Mościcach, dziadka projekty okazały się przydatne i wreszcie osiedli właśnie tam, najpierw w służbowej willi przy fabryce, potem we własnym domu. – Nieźle podsumowała panna Ciwle – no, a ta jego ciotka? W przeciwieństwie do pani hrabiny, pewnie nadal lubiła przejażdżki… – O tak – tym razem redukowałem biegi płynnie, bez najmniejszego zgrzytu – ciotka Zofia przyjeżdżała do nich co najmniej trzy razy w roku z Borysławia i zawsze zaczynała od tego, że kazała się wieźć dziadkowi do Gumnisk pod pałac księcia Sanguszki, a właściwie nie pod pałac, tylko pod mur parkowy, tam gdzie na powrót wstawiono kawał solidnej ściany, i wysiadała z auta, i szła ślepą odnogą drogi do tego miejsca, i dotykała go dłońmi, jakby się chciała przekonać, że nie jest już z kartonu, a potem wracała do citroena i kiedy dziadek ruszał z kopyta, ciotka Zofia wybuchała – co za nikczemność, co za czasy, co za upadek, co za arystokracja, co za młodzież, co za bolszewizm, co za ohyda – a dziadek Karol dodawał tylko gazu i czekał, aż ciotka Zofia wypowie sakramentalne – nie za nią nieszczęsną się modlę,