działem wreszcie – nigdy sam nie rozkręcał silnika i nie miał zaufania do motocykli, ponadto nie produkował piwa, tylko dynamit i materiały wybuchowe, może dlatego nie wierzył w postęp i nowe wynalazki, tak jak Francin, chociaż czasami, tak jak Francin, miewał pomysły zupełnie zwariowane. – Wiedziałam – panna Ciwle omal mnie nie ucałowała – no to proszę wsiadać – zgasiła skręta na asfalcie – proszę teraz wyjechać na Kartuską w prawo, potem kawałeczek prosto i potem w lewo do góry aż do Powstańców Warszawskich, a tam powiem, jak jechać! – Myślałem – zapinałem pasy – że dzisiaj będzie tylko manewrowy plac, muszę pani wyznać, uliczna jazda budzi we mnie wstręt. – No nie, dlaczego – śmiała się pełnym głosem, gdy ruszyliśmy – normalnie ktoś nawymyśla człowiekowi, powiedzmy, raz w tygodniu – tłumaczyłem, przepuszczając przed nosem małego fiata tramwaj – a jak się człowiek weźmie za to – zabębniłem palcami w kierownicę, skręcając wreszcie w prawo na Kartuską – w ciągu godziny zbierze tyle jobów, ile normalnie przypada mu od bliźnich przez cały rok. Nigdy nie przypuszczałem, że kierowcy są gorsi od szympansów i daję słowo, chciałem zrezygnować i gdyby nie ten Hrabal, którego niosłem dziś dla pani przez pola Ujeściska, byłaby klapa, znaczy się dezercja, po prostu więcej bym nie przyszedł, no ale skoro pani wpadła na identyczny pomysł, skoro przyniosła pani dla mnie taką samą książkę, to może to coś znaczy, to może to jest jakiś znak, bo jak powiada Pismo, gdzie się gromadzi dwóch, to już jest trzech. – Niech pan uważa – przerwała mi surowo – proszę dać lewy kierunkowskaz i czekać aż ci z przeciwka staną na czerwonym, tak, teraz dobrze, no a te zwariowane pomysły pańskiego dziadka? – Najpiękniejszy był ten z murem – odpowiedziałem natychmiast – to był strzał w dziesiątkę, arcydzieło komediowego scenariusza, a wszystko się zaczęło od pana Norberta, który zarządzał majątkiem Sanguszków i zaprosił mojego dziadka na polowanie, podczas którego młody inżynier chemik poznał młodego księcia Romana i czekając na linii, od razu się zgadali, że stare ciotki są strasznie nudne, no bo obaj mieli ten sam problem nieustannych wizyt trwających po kilka tygodni, wizyt składanych przez stare ciocie, które nie tylko wprowadzały nieład w książęcym i inżynierskim domu, ale też uwielbiały rodzinny automobilizm i zadręczały swoich gospodarzy nieustannymi prośbami o przejażdżki; tak zatem rozmawiali sobie, czekając z nabitymi sztucerami na lochę, aż nagle mój dziadek Karol wyznał księciu, że gdyby miał taki pałac jak on, otoczony z każdej strony solidnym murem, już dawno problem by rozwiązał. – Jak pan to rozumie? – książę przeładował sztucer. – Bardzo prosto – odpowiedział dziadek – trzeba tylko kilku robotników na jedno popołudnie i absolutnej dyskrecji. – No nie – panna Ciwle uchyliła okienko i zapaliła skręta – chce pan powiedzieć, że zamurowali ją w rodzinnej kaplicy jak tego nieszczęsnego Mazepę, przecież to nie były już takie czasy, nawet jak się było księciem. – Oczywiście – ciągnąłem – że nie chodziło o kaplicę, ale o przejażdżkę, a mówiąc krótko-ostatnią przejażdżkę hrabiny Eufemii, owej nieznośnej ciotki księcia Romana; owóż proszę posłuchać: na kilka dni przed jej przyjazdem gospodarz polecił panu Norbertowi sprowadzić majstrów i od południowej strony wybić w parkowym murze dziurę na szerokość drogi, następnie samą drogę przedłużyć od zakrętu do tej właśnie dziury, by, zatarłszy ślady wszelkich robót, w puste miejsce po omszałym murze wstawić kartonową atrapę, co wykonano bardzo zmyślnie, aż wreszcie doszło do przejażdżki, no i książę Roman, prowadząc w goglach i szaliku swoje bugatti, wziął ten ostatni zakręt, dodał gazu i jechał prosto w mur. – Stój, stój – krzyczała jego ciotka – gdzie ty jedziesz!? – a książę dodał jeszcze gazu i odkrzyknął – spociły mi się gogle, ale to chyba brama, ciociu! – no i gruchnęli w mur, tyle że kartonowy i wjechali na parkową aleję z wielką płachtą na masce, książę Roman uśmiechnięty, a jego ciotka, hrabina Eufemia, półprzytomna ze strachu. – Okropnie śmieszne – burknęła panna Ciwle – na miejscu tej książęcej ciotki sprałabym gagatka na kwaśne jabłko przy wszystkich, jak smarkacza; no a ta ciotka pańskiego dziadka też miała swoją dziurę w murze? – Skąd – wrzuciłem jedynkę – przecież dziadek Karol nie miał do dyspozycji pałacu z parkiem, ani takiego muru, ani sportowego bugatti, nadal jeździł cytryną, tą samą, która na ulicy Ujejskiego spłynęła jego krwią i ukraińskim mlekiem, a jego dom dopiero był w budowie. – Coś tutaj się nie zgadza – powiedziała chłodno panna Ciwle – skoro nie miał domu, to gdzie przyjmował tę swoją okropną ciotkę? No i gdzie mieszkał z pańską babką, bo chyba do tego czasu nie byli narzeczeństwem? – Wszystko się zgadza – po trzeciej zmianie świateł nareszcie przyszła nasza kolej i mogłem ostro ruszyć ze skrzyżowania w Powstańców Warszawy – mieszkał w służbowym domu przy fabryce. – No a fabryka nie była jego? – zdziwiła się panna Ciwle – przecież z tych pana opowieści wynika, że był bogaty. Niby skąd narzeczony kupuje narzeczonej citroena? – To dialektyka – odpowiedziałem – i Kapitał Marksa w jednym, bo musi pani wiedzieć, że kiedy dziadek wrócił już z Berlina do Lwowa po studiach drugiego stopnia, z głową pełną pomysłów i szkicami przyszłych patentów, jego jedyne źródełko utrzymania wyschło, jego jedyny, maleńki szyb naftowy pod Borysławiem odmówił mu współpracy, co było zresztą ciekawe, bo wszystkie działki obok i wszystkie szyby wokół nadal sączyły ropę, a ten jego akurat przestał, więc dziadek wszystkie oszczędności wpakował w ekspertyzy, najnowsze wiertła i pogłębianie szybu, ale to wszystko było na nic, ropa na jego skrawku Eldorado skończyła się ostatecznie i w ten sposób mój dziadek Karol ze skromnego właściciela środków produkcji stal się elementem sił wytwórczych, czyli najemnym pracownikiem poszukującym zatrudnienia, i dlatego zaraz po ślubie przeniósł się z żoną do Chorzowa, a potem do Warszawy, a potem znów do Lwowa, stamtąd na jakiś czas do Wolnego Miasta Gdańska, potem raz jeszcze do Warszawy, jeszcze raz do Lwowa i moja babka Maria była już bliska obłędu, bo im skromniejszą mieli pensję, tym śmielsze plany snuł mój dziadek. – Popatrz – mówił – opracowałem nowe technologie, gdybyśmy w Polsce zaczęli je stosować, za lat dwadzieścia wyprzedzimy Niemców- ale babka Maria uśmiechała się tylko gorzko, bo nikt tych jego projektów nie czytał, a ona, która uwielbiała kwiaty, co roku sadziła je w innym ogrodzie w innym mieście, więc to wszystko wcale nie wyglądało tak różowo – zwalniałem za starą ciężarówką, która wyrzucała z siebie potworną chmurę spalin – dopiero kiedy Kwiatkowski zaczął budować fabrykę w Mościcach, dziadka projekty okazały się przydatne i wreszcie osiedli właśnie tam, najpierw w służbowej willi przy fabryce, potem we własnym domu. – Nieźle podsumowała panna Ciwle – no, a ta jego ciotka? W przeciwieństwie do pani hrabiny, pewnie nadal lubiła przejażdżki… – O tak – tym razem redukowałem biegi płynnie, bez najmniejszego zgrzytu – ciotka Zofia przyjeżdżała do nich co najmniej trzy razy w roku z Borysławia i zawsze zaczynała od tego, że kazała się wieźć dziadkowi do Gumnisk pod pałac księcia Sanguszki, a właściwie nie pod pałac, tylko pod mur parkowy, tam gdzie na powrót wstawiono kawał solidnej ściany, i wysiadała z auta, i szła ślepą odnogą drogi do tego miejsca, i dotykała go dłońmi, jakby się chciała przekonać, że nie jest już z kartonu, a potem wracała do citroena i kiedy dziadek ruszał z kopyta, ciotka Zofia wybuchała – co za nikczemność, co za czasy, co za upadek, co za arystokracja, co za młodzież, co za bolszewizm, co za ohyda – a dziadek Karol dodawał tylko gazu i czekał, aż ciotka Zofia wypowie sakramentalne – nie za nią nieszczęsną się modlę, która skończyła u czubków, ale za młodych ludzi bez sumienia, bo jak widzisz, Karolu, tych nie braknie już nawet w najwyższych sferach naszych – z czym dziadek zgadzał się milcząco i bez sprzeciwu, i jeszcze mocniej dociskał gazu, bo ciotka Zofia uwielbiała szybką jazdę i w gruncie rzeczy żałowała, że Karol nie jest księciem, ona nie jest hrabiną i że nie pędzą przez Zbylitowską Górę, Koszyce albo Zakliczyn sportowym bugatti, jak lubił to czynić Roman Sanguszko. Rozklekotana, ledwie widoczna zza czarnej chmury spalin ciężarówka, za którą wlekliśmy się w górę Powstańców Warszawy, nagle prychnęła i niczym wiekowy mul, który po latach pracy odmawia posłuszeństwa na kilka chwil przed śmiercią, stanęła bezradnie, blokując nasz pas ruchu. – Super – panna Ciwle spojrzała dyskretnie na zegarek – do kolacji nie ujedziemy nawet kilometra! – Rzeczywiście, panie Bohumilu, byliśmy zaszpuntowani i nawet gdyby moja instruktorka wyskoczyła z fiatka jak poprzednio, na nic by się to nie zdało. A ta cytryna – ciągnąłem więc spokojnie dalej – miała już policzone dni, bo musi pani wiedzieć, że dziadek Karol, aby zniechęcić swoją ciotkę Zofię do tych przejażdżek, wpadł na genialny pomysł, otóż zabierał z sobą swoją leikę i kilkanaście rolek filmu i dosłownie co chwila zatrzymywał auto, stawał na drodze, kładł się w rowie, właził na drzewo albo znikał za stogiem siana, wykrzykując – spójrz, Zosiu, jaka to cudowna żaba! – albo – jakaż to malownicza krowa! – lub – ta perspektywa chmur godna jest Rembrandta! – i ciotka biegła za nim i też się zachwycała, no bo nie wypadało jej inaczej, więc dziadek, żeby jeszcze bardziej ją zniechęcić, za każdym razem, kiedy byli już w Mościcach, nagle spoglądał na zegarek i krzyczał jeszcze zdążymy oddać do wywołania! – po czym zawracał samochód i pędził przez most na Białej do Tarnowa, by parę minut przed zamknięciem oddać panu Bronsteinowi filmy do wywołania, ponieważ jego zakład przy ulicy Krakowskiej był najlepszy, a ciotka, która nie lubiła Żydów, musiała widzieć przez szybę samochodu i szybę wystawy, jak dziadek wita się serdecznie z panem Chaskielem Bronsteinem, jak odbiera od niego pliki poprzednich zdjęć, jak dyskutują niemal nad każdą fotografią co do przesłony światła no i czasu, musiała czekać w samochodzie, patrząc, jak dziadek bierze kilka nowych filmów i wreszcie płaci za to wszystko i ściska dłoń pana Chaskiela, dziękując mu nie tylko za obsługę, ale też za fachowe rady, co w sumie trwało nieraz ponad pół godziny i wreszcie ciotka zbuntowała się przeciwko fotograficznym pasjom dziadka i kiedy wybiegał z samochodu, krzycząc – spójrz tylko, Zosiu, ta dziewczyna w chuście, czyż nie podobna do Hucułki?! – ona pozostawała w aucie z obrażoną z miną; i tak też było nad Rożnowem, gdzie pojechali któregoś popołudnia, dziadek wyskoczył z auta i pstrykał jak najęty, bo nad doliną Dunajca i nad szkieletem wznoszonej zapory właśnie przelatywał samolot RWD 6, taki sam, jakim panowie Żwirko i Wigura zdobyli Challenge, i dziadek Karol stał i patrzył na tę maszynę w zachwyceniu, no bo nagle cały ten widok ze wzgórzami, rzeką, aeroplanem i zaporą wzruszył głęboko jego techniczną duszę, bo przecież ten samolot skonstruowany w Mielcu był doskonale nowoczesny, zapora budowana w błyskawicznym tempie też była nowoczesna i dziadek poczuł w swoim powściągliwym sercu coś na kształt inżynierskiej dumy, że jednak odzyskany śmietnik, ten jego biedny kraj, chociaż zbyt wolno, to jednak wydostaje się z zapaści i może za dwadzieścia lat będzie coś znaczył pomiędzy Rosją i Niemcami. -Tak sobie wyobrażam – spojrzałem w oczy panny Ciwle – stan jego euforycznych myśli, kiedy fotografował ten samolot wolno sunący nad doliną z zaporą i lasem dźwigów w tle, tymczasem citroen, który stał na hamulcu ręcznym, zaczął się staczać z górki i na nic się zdały krzyki i rozpaczliwe gesty ciotki Zofii, auto pędziło coraz szybciej ku nadrzecznej skarpie i wreszcie osunęło się gwałtownie w nurt Dunajca, czego nie widział zapatrzony w niebo amator fotografii, dopiero gdy RWD 6 zniknął za linią wzgórz, dziadek odwrócił się i spostrzegł powagę sytuacji: auto pogrążone było w wodzie już do polowy wysokości drzwi, ale to nie była woda stawu, lecz rwącej rzeki, i z każdą sekundą citroen oddalał się od brzegu, podczas gdy przerażona ciotka Zofia raz naciskała klakson, to znowu bezskutecznie usiłowała przeć na drzwi i tylko cudowi zawdzięczała swoje ocalenie, bo kiedy woda sięgała już okienka, a dziadek stojący w niej po pas, ledwie utrzymując równowagę, nie mógł, podobnie jak ciotka, otworzyć tych cholernych drzwi, przednie koło cytryny oparło się na podwodnym głazie i to był moment, w którym nadbiegli robotnicy z zapory i zaciągnęli linę na tylnym zderzaku, i wolno, centymetr po centymetrze, wydzierali auto i ciotkę Zofię nurtowi Dunajca, i byliby wydarli ostatecznie, gdyby nie pękła lina, ale na szczęście auto było na znacznie już mniejszej głębokości, co pozwoliło wydostać ostatecznie ciotkę z matni i na kilku męskich ramionach przenieść ją prędko na kamienisty brzeg, z którego ocalona i ratownicy patrzyli teraz, jak citroen pogrąża się w nurcie małopolskiej rzeki już na zawsze. – To nie próbowali go wydostać? – spytała panna Ciwle, zapalając skręta – jaki głęboki może być Dunajec w górnym biegu? – Nie w górnym, lecz środkowym dolnym, poza tym proszę zważyć okoliczność, że w tamtym czasie zapora była prawie wykończona i właśnie przystąpiono do próbnego spiętrzania wód w Rożnowie, ponadto dziadek Karol w ogóle nie chciał o tym myśleć i kiedy tylko ciotka wyjechała do Boryslawia, natychmiast porozumiał się z przedstawicielem citroena na Polskę południową i poinformował go o wadach systemu hamulcowego ze szczególnym uwzględnieniem hamulca ręcznego w automobilach produkowanych przez tę firmę, ale pan Rosset odparł mu uprzejmie, że to, co się wydarzyło, nie jest wynikiem wad fabrycznych, lecz złej eksploatacji, i było jasne, że to, co spotkało babkę Marię we Lwowie, nie będzie udziałem dziadka Karola w Mościcach, ponieważ citroen sprzedawał już w tym czasie w Polsce o wiele więcej samochodów, miał nową strategię reklamową, a przede wszystkim – podałem pannie Ciwle popielniczkę – czy ocalenie na przejeździe kolejowym może się równać z kamienistą plażą nad Dunajcem, czyż zdjęcie młodej panny automobilistki, la