y aż postękiwał z zachwytu, ilekroć nadjeżdżała karetka po kolejnego kierowcę wydobytego z tej blaszanej gęstwiny, i nie mogłem dojść do siebie, nie mogłem się uspokoić, lecz nie ze względu na biedaków kładzionych na nosze i wywożonych do szpitali, lecz tamten widok, który ujrzałem z ogródka panny Ciwle przez okno ich drewnianej szopy: oto ustawiła wózek swojego brata blisko szyby i na podstawce podobnej do takich, jakie mają muzycy do rozkładania nut, rozłożyła dokładnie na wysokości jego oczu książkę i zaraz po tej instalacji zawiesiła na szyi Jarka coś w rodzaju obroży ze zwisającą na sprężynie łapą, i to było zupełnie niesamowite zobaczyć, jak ten jej kaleki bliźniak podrzuca nieco głowę i chwyta w usta metalową łapę, i tym przyrządem swobodnie przewraca teraz karty książki tam i z powrotem, szukając strony, na której przerwał ostatni raz lekturę, było niezwykłe patrzeć, jak zastanawia się przez moment – czytałem już tu czy nie? i jak przesuwa tą wskazówką kartki pana opowiadań, kochany panie Bohumilu, aż wreszcie znajduje ten właściwy fragment, wypuszcza z ust wskazówkę i zaczyna lekturę z szerokim na całą twarz uśmiechem, podczas gdy panna Ciwle szykuje się do wyjścia, poprawiając przed zawieszonym na ścianie lusterkiem dyskretny makijaż, no bo przecież – jak już panu napisałem – miała zejść ze mną na dół, aż do sklepiku u podnóża kolonii działkowych ogródków. Tak, było to niezwykłe, ujrzeć przez moment intymną chwilę ich życia, zapewne powtarzalna i dla nich zwyczajną, i niezwykłe odstąpić od okna, kiedy panna Ciwle kończyła już makijaż, odstąpić po to tylko chyba, aby niechcący zdeptać mały krzaczek zielonej roślinki, rozczapirzonego chabazia skrytego pomiędzy powojem i agrestem, no i tak, cofnąwszy się w kontuzji, dostrzec podobne chabazie zmyślnie posadzone w miejscach dobrze nasłonecznionych, lecz jeszcze lepiej ukrytych przed spojrzeniami z sąsiednich działek, w zagajnikach porzeczek, na maleńkich polankach pomiędzy rozpuszczonymi chwastami, także wśród kęp mieczyków i piwonii; słowem, by dostrzec tę plantację świętego ziela, które przywędrowało do nas z Indii i które jest prześladowane zupełnie tak, jak niegdyś prześladowany był Dionizos w Grecji. Strażacy właśnie kończyli rozkrawanie ostatniego samochodu, uwalniając tym razem nieposzkodowanego kierowcę, tłum gapiów przyglądał się temu z rezygnacją i rozczarowaniem, a ja ruszyłem dalej, do przystanku, żeby pojechać na Ujeścisko, żeby natychmiast skoro tylko wrócę do domu, odnaleźć te dwa albo trzy zdjęcia z przeszłości, tę jedyną rzecz, jaka została mi po dziadkach, i żeby przy następnej lekcji pokazać pannie Ciwle cytrynę babki Marii i Mercedesa dziadka Karola, a właściwie nie tyle jej, co Jarkowi, którego te fotografie mogły naprawdę zainteresować, a może i ucieszyć. Próżno jednak szukałem tych zdjęć, nie było ich nigdzie, prawdopodobnie, jak mogłem przypuszczać, zaginęły gdzieś w czasie przeprowadzki, kiedy przenosiliśmy się z Anulą na Ujeścisko z ulicy Chrzanowskiego, prawdopodobnie powędrowały na śmietnik w jednym ze stosów makulatury wśród starych gazet, listów i rachunków, prawdopodobnie, jak myślałem, mogłem już tylko o nich opowiedzieć pannie Ciwle podczas następnej jazdy i było mi czegoś żal, i czułem się naprawdę wydziedziczony, cóż bowiem znaczy utrata domu czy majątku wobec utraty ostatnich pamiątkowych fotografii, szedłem więc na tę następną jazdę mocno zasępiony, z postanowieniem, że już ani słowa nie opowiem mojej instruktorce o dawnych sprawach automobilowych, ani słowa, choćby szeptem, skoro zgubiłem te fotografie, i nagle poczułem się jak człowiek okradziony dosłownie ze wszystkiego, ale, kochany panie Bohumilu, los zrobił mi kolejną niespodziankę, bo kiedy wysiadłem już z autobusu przy Kartuskiej i szedłem maleńką uliczką Sowińskiego pod górę, kiedy w myślach układałem sobie to pierwsze zdanie, które powiem tego dnia pannie Ciwle – proszę wybaczyć, ale na skutek utraty kilku rodzinnych fotografii jestem w stanie radykalnej melancholii i dlatego proszę, żeby mnie pani o nic nie pytała, ani słowa, ani sylaby, ani mru mru…! – więc kiedy tak przygotowany znalazłem się przed firmą Corrado, z małego fiata instruktora Szkaradka wychyliła się jego przedwcześnie osiwiała głowa i usłyszałem – to pan niby jest ten pisarz? Proszę do mnie, Ciwle musiała wziąć dzisiaj wolne, no, zobaczymy jakie są efekty tego babskiego nauczania. Kochany panie Bohumilu, poczułem wówczas, jak podczas pierwszej lekcji, że życie znowu zatoczyło pętlę i że powracam nagle do znajomego punktu. – No jak się pan zabiera do wsiadania, od razu widać, że dupa, nie oficer – grzmiał instruktor Szkaradek, kiedy się zaplątałem w zbyt luźny i zbyt długi pas – a jedną ręką to se pan możesz kury macać – pomógł mi zapiąć klamrę – no jazda, tu nie politechnika, tu trzeba myśleć – prawie wrzeszczał na mnie, gdy przy pierwszym odpaleniu zgasł rozrusznik – panie pisarzu – rechotał bardzo zadowolony z siebie – na kierowcę to trzeba być chłopem z jajami, a nie gumą od majtek, i to w dodatku damskich, co, nie rozprawiczyła pana nasza Iron Lady, nasza piczka-zasadniczka, nasza lalunia w tyłek szturchana za kierownicą? – Nie warknąłem rozeźlony – niech się pan zamknie, Szkaradek, bo mnie zupełnie nie obchodzą pana poglądy estetyczne, a jak mi na nerwy wejdziesz, to brykę rozpieprzę na pierwszym skrzyżowaniu – i sam się sobie dziwiłem, kochany panie Bohumilu, skąd u mnie mowa taka i rezon taki się pojawił, skąd nagle takie uskrzydlone i bezbrzeżne chamstwo, no ale to był błąd, za który słono przyszło mi zapłacić, bo ten Szkaradek, proszę to sobie tylko wyobrazić, ta nędzna szumowina, skoro tylko raz usłyszała taką mowę, natychmiast wzięła mnie za swego, no i miałem za swoje, jak się to po polsku mówi; tak panie Bohumilu, to była moja prawdziwa powtórka z wojska, moje deja vu, moja sentymentalna podróż do źródeł uniwersyteckiego czasu, bo jadąc teraz małym fiatem z instruktorem Szkaradkiem, który co chwila mnie poklepywał po ramieniu i wrzeszczał do ucha wszystkie dowcipy o dupie Maryny, przypominałem sobie zamglone poranki, kiedy maszerowałem przez zaspany Wrzeszcz ulicą Lelewela do Studium Wojskowego i stawałem w szeregu na baczność, a potem maszerowałem do sali wykładowej, gdzie major Sumiwąs tłumaczył nam zgubne skutki noszenia długich włosów dla obronności kraju, gdzie porucznik Cacko reagował na atak atomowy, gdzie pułkownik Wideyko rozjaśniał tajniki doktryny Lenina i Breżniewa i wszyscy mówili tak mniej więcej jak instruktor Szkaradek, tak samo wybuchali śmiechem po własnych dowcipach, tak samo mrugali do nas porozumiewawczo, gdy tylko w ich dygresji pojawiał się jeden z dwóch nieśmiertelnie obocznych tematów, a mianowicie chlanie lub dupczenie, tak samo chcieli trzymać z nami sztamę, choć z drugiej strony i tak naprawdę pogardzali wszystkim, co im pachniało choćby na odległość humanistycznym fakultetem. – Tu kiedyś pracowałem – instruktor Szkaradek przerwał moje wojskowe zamyślenie i wskazał na nieczynny o tej porze neon baru „Lida” – tu kiedyś była forsa, co chwila frajerzy wyrywali dziewczynę, no i trzeba im było jechać na chatę, do taniego motelu, na tych parę numerków, no to jeździłem, a teraz, jak ten skurwiel dobudował piętro, jak ma te pokoje na godziny, no to nie potrzebują już transportu, no i czy pan wie, musiałem sprzedać taksówkę i teraz męczę się tym gównem z takimi jak pan, no ale pan podobno pisarz – instruktor Szkaradek zaśmiał się na cały glos – to pewnie pan tu bywasz często, no bo czy może być jakiś lepszy temat niż taka kurwa, co nawija o swoim nieszczęśliwym życiu, o, ja to bym miał co opowiadać, gdyby pan znał jakiegoś reżysera, to mógłbym wyrwać całkiem niezłą kasę; na przykład taka Viola, to była najpierw zwykła lampucera w porcie, potem się wyrobiła w Monopolu, a jak zjawiła się na parkiecie w „Lidzie”, to był Hollywood przy Kartuskiej, ale czy pan ma pojęcie, że zakochała się w pedale i to aż tak, że załatwiła sobie operację i stała się chłopakiem, no i na taką okoliczność ciągnie już jemu druta nie jako Viola, ale Walenty, bo takie imię kazała sobie wpisać do dowodu, a ten jej goguś jest kelnerem, kiedy go wywalili z „Lidy”, to przeszedł do „Cristalu”, pan sobie wyobraża, żeby z miłości zmienić płeć, no ja pierdykam, to są dopiero rzeczy, o których trzeba pisać, a nie jak wszyscy dzisiaj o komunie, komuna wcale zła nie była, tylko się ludzie rozpuścili i powiem panu, że to jest najgorzej, jak się nie trzyma ich za pysk, bo to jest teraz burdel, a nie żadna wolność, no weźmy samochody: tyle ich teraz nakupili, że nie ma jak przejechać i jeden wielki korek od rana do wieczora, a gdyby tak wróciły przydziały, byłoby tyle gablot, ile pomieszczą drogi. – Milczałem, kochany panie Bohumilu, wtedy, na światłach koło baru „Lida”, potem na placu manewrowym, wreszcie z powrotem na Kartuskiej, skąd całkiem już płynnie skręciłem prosto w uliczkę Sowińskiego pod firmę Corrado, milczałem także następnego dnia, gdy panny Ciwle znów nie było w pracy, i znów musiałem zasiąść za kierownicą samochodu instruktora Szkaradka, milczałem także wówczas, gdy po tej jeździe wspinałem się na wzgórze rozpostarte nad miastem jak biblijny płaszcz Eliasza podbity wzorem małych domków i szachownic działkowych ogrodów, w których kwitły już bzy i macierzanka, w których porośnięte mchem stare wanny czekały na deszczówkę, w których pokrzykiwały dzieci i wraz z pobrzękiwaniem garnków snuły się obiadowe wonie i leniwe, popołudniowe gdakania kur, milczałem, podchodząc do okna drewnianej szopy panny Ciwle i jej brata Jarka, w której nie było nikogo, więc w takim samym milczeniu napisałem karteczkę i zatknąłem ją w drzwiach – proszę do mnie zadzwonić, jestem w szponach instruktora Szkaradka – i w jeszcze większym milczeniu schodziłem wzdłuż starego cmentarza w dół, do miasta, nad którym chmura spalin przysłaniała teraz słońce i ceglany gotyk hanzeatyckich kościołów. Tak, panie Bohumilu, istotnie byłem zakładnikiem instruktora Szkaradka i żałowałem, że w ogóle zapisałem się na ten kurs, bo chociaż zmiana nauczyciela na własne żądanie była możliwa, to jednak zawsze oznaczała oblanie końcowego egzaminu co najmniej trzykrotnie, a w rezultacie konieczność powtarzania kursu, więc zaciskałem zęby i zupełnie jak na zajęciach Studium Wojskowego udawałem najwyższe zainteresowanie, jak wąż łudząc despotę, i za każdym razem, kiedy instruktor Szkaradek opowiadał dowcip, wybuchałem śmiechem, za każdym razem, kiedy przytaczał anegdotę, wyłączałem uwagę i skupiałem się na prowadzeniu samochodu, co szło mi zresztą coraz lepiej i dodam jeszcze tylko, że nawet efekt zwany efektem postzajęciowym Dowżenki-Downa był taki sam, jak po ośmiu godzinach musztry na naszym uniwersyteckim wojsku, a mianowicie, konieczność zamoczenia dzioba. – Ach, gdybyśmy wtedy, kochany panie Bohumilu, choć raz widzieli te pańskie ulubione piwiarnie, gdybyśmy zamiast gdańskich szczyn mogli wtedy popijać schłodzonego branika albo wielkopopowicki kozel, albo staropramen, albo zwykłego pilsnera, być może wyroślibyśmy na zupełnie innych ludzi, a tak, każdego czwartku po Studium Wojskowym, kiedy musieliśmy zmyć z siebie te osiem godzin idiotyzmu, ruszaliśmy w obchód, zaczynając od „Jurka” na rogu Danusi, potem przenosiliśmy się do „Szewców” przy Lendziona, następnie wędrowaliśmy do „Agaty” przy Grunwaldzkiej, by dorżnąć się u „Katolika” przy Hubnera, a jeśli ktoś tego przez roztargnienie nie dokonał, to pozostawał jeszcze „Lońka” przy torach kolejowych albo „Liliput” naprzeciwko kina „Znicz” jako ostatni już krąg piekieł i wszystkie te mordownie, wszystkie te rykowiska, wszystkie te ścieki pozakładane za Bieruta, rozkwitające za Gomułki i zdychające za dojrzałego Gierka, wszystkie te nasze stacje męki wspominałem teraz za kierownicą małego fiata instruktora Szkaradka i z każdą minutą przychodziła mi oskoma coraz większa na tamten smak i zapach piwa, które choć liche i na dodatek chrzczone wodą, miało gdzieś w sobie niezaprzeczalnie dionizyjski blask i był to blask młodości raz jeden tylko w życiu darowany. Tak właśnie było, kochany panie Bohumilu, skoro tylko po godzinnej jeździe uwalniałem się z rąk instruktora Szkaradka, natychmiast musiałem się napić, dlatego prosiłem go, żeby wyrzucał mnie najlepiej gdzieś na Głównym Mieście, bo przy Kartuskiej otwarto wprawdzie kilka nocnych sklepów, za to ani jednego baru, więc jeśli spełniał moją prośbę, szedłem od razu do „Istry”, potem do baru „Starówka” koło rowerowego sklepu, a potem do „Cottonu”, który otwierano dopiero o szesnastej i za każdym razem żądałem innego gatunku piwa i sprawdzałem, niemal jak pański ojczym Francin, czy szklanka jest absolutnie czysta, czy piwo ma należytą temperaturę, czy piana nie jest zbyt rzadka, i po kilku takich próbach byłem absolutnie zniesmaczony i popadałem w radykalną melancholię, bo wszystko było w najlepszym porządku, w idealnej harmonii, aseptyczne i przepisowe, i chociaż powinienem się z tego cieszyć, no bo w końcu, czy może być większa przyjemność niż, dajmy na to, próbowanie koniuszkiem języka pierwszego łyku heweliusza, a potem żywca, a potem guinessa, czy może być większa przyjemność niż porównywanie, ile i jakiego słodu użyto w każdym z tych gatunków, na jakiej glebie wzrastał jęczmień, ile dni słońca miał zeszłoroczny chmiel; ponieważ zatem większej przyjemności być nie może, a jeśli mimo niej popadałem w radykalną melancholię, przyczyna była oczywista: po raz kolejny odczułem, kochany panie Bohumilu, że wszystko w moim życiu przyszło za późno, poniewczasie, a więc niejako niepotrzebnie i bez sensu, ale zaraz przypominałem sobie tę pańską pracę w hucie albo pisarza w likwidacji, albo wesela na Libni i jakoś mi przechodziło, jakoś spłukiwałem w końcu z siebie tę melancholię oraz zapach zepsutych dziąseł i przepoconych koszulek polo instruktora Szkaradka i, siedząc tak na przedprożu baru „Istra”, skąd podziwiałem bramy Arsenału i tłumy niemieckich emerytów, albo patrząc na bilardowy stół w „Cottonie”, przypominałem sobie, jak u „Jurka” przy Danusi poeta Atanazy pożyczał od miejscowego karła akordeon i grał ukraińskie dumki i białoruskie czastuszki, i zaraz, niemal natychmiast, szare od machorki powietrze robiło się błękitne, a na ulicy przystawali ludzie i w zachwyceniu spoglądali przez łukowate, mauretańskie okienka do smolistego wnętrza baru, tymczasem Atanazy, któremu za tę grę bywalcy polewali wódki w kufel piwa, rozkręcał się i ciągnął już z cygańska –