Victor Molina oblizał nerwowo usta.
— Nigdy jeszcze nie byłem na powierzchni innej planety — rzekł.
Dante Alexios spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Przecież mówił pan, że był już na księżycach Jowisza, prawda?
Dwaj mężczyźni pomagali sobie nawzajem przy wkładaniu solidnie izolowanych skafandrów, których używano przy wyprawach na spieczoną słońcem, skalistą powierzchnię Merkurego. Pomagało im sześciu techników. Skafandry były bardzo wypolerowane, co dawało prawie efekt lustra, tak pękate, że stanowiły raczej indywidualne habitaty niż skafandry.
Zadziorny styl bycia Moliny gdzieś znikł, zastąpiła go niepewność.
— Pewnie, byłem na Europie, a jakże — przyznał — ale większość czasu spędziłem na stacji badawczej Golda, na orbicie Jowisza. Spędziłem też tydzień na mniejszej stacji badawczej na orbicie samej Europy, ale nigdy nie miałem potrzeby schodzenia na powierzchnię.
Alexios pokiwał głową. Technicy mocowali do jego skafandra moduł systemu podtrzymywania życia. Nawet w niskiej grawitacji Merkurego wydawał się ciężki. Obaj mężczyźni korzystali z podstawowego systemu zasilania bazy, którego głównym zadaniem było zapewnienie wydajnej pracy wentylatorów. W przeciwnym razie byliby już nieźle rozgrzani i spoceni we wnętrzu tych potężnych skafandrów.
Wiedział, że Molina nigdy dotąd nie postawił stopy na powierzchni innej planety. Alexios spędził kilka lat na metodycznym tworzeniu dossier Victora Moliny. Molina, człowiek, który kiedyś był jego przyjacielem, kolegą ze szkoły, kumplem, którego poprosił na świadka ślubu, kiedy oświadczył się Larze. Molina zdradził go i ukradł mu Larę. Teraz za to zapłaci.
Aż dwóch techników było potrzebnych do nałożenia grubego hełmu na głowę Moliny i zamocowanie go w pierścieniu szyjnym, co wyglądało, jakby jakiś duchowny nakładał koronę cesarzowi. Gdy zaczęli uszczelniać hełm, dwóch innych techników włożyło hełm Alexiosowi, i wszystkie dobiegające z zewnątrz dźwięki ucichły. Jakie to dziwne, pomyślał Alexios. Tak naprawdę nie zauważamy stukania pomp bazy i syczenia systemu wentylacyjnego, dopóki nie zapadnie cisza. Przez grube kwarcowe szkło wizjera widział techników uwijających się wokół skafandra Moliny, i poważny, nieomal ponury wyraz twarzy astrobiologa. Kiedy założymy wizjery słoneczne, w ogóle nie będę widział jego twarzy, pomyślał Alexios.
Poruszył ręką i usłyszał gwizd serwomotorów, po czym wcisnął guzik na lewym nadgarstku i uruchomił radio skafandra.
— Słyszy mnie pan, doktorze Molina?
Przez sekundę nie było żadnej odpowiedzi.
— Słyszę pana — głos Moliny brzmiał dziwnie, jakby z troską.
Kobieta będąca szefem zespołu techników poklepała wreszcie Alexiosa po ramieniu i uniosła kciuki w górę. Przełączył radio na częstotliwość bazy.
— Molina i Alexios gotowi do wyjścia na powierzchnię.
— Udzielam zezwolenia na wyjście — rozległ się głos kontrolera. Alexios rozpoznał go: to ponury Rosjanin, z którym czasem grał w szachy. A nawet wygrywał.
— Kamery włączone? — spytał Alexios i zaczął stąpać w ciężkich butach w kierunku śluzy powietrznej bazy.
— Kamery zewnętrzne działają. Zespół ratunkowy w pogotowiu.
Dwóch innych członków załogi bazy stało w skafandrach przy śluzie pomocniczej bazy, gotowych, by przyjść z pomocą Alexiosowi i Molinie, gdyby ci wpakowali się w jakieś tarapaty. Ani główna śluza, ani pomocnicza, nie były na tyle duże, by móc pomieścić jednocześnie cztery osoby w skafandrach.
Wewnętrzna klapa śluzy stanęła otworem. Alexios wykonał zachęcający gest odzianą w rękawicę dłonią.
— Pan pierwszy, doktorze Molina.
Niepewnie, jakby z wahaniem, Molina przeszedł przez próg klapy i stanął w komorze śluzy. Alexios kroczył za nim prawie równie wolno. W tych niewygodnych skafandrach nie dało się wykonywać nagłych ruchów.
Kiedy wewnętrzna klapa znów się zamknęła i zaczęto wypompowywać powietrze z komory, Molina rzekł:
— To zabawne, ale przez radio pański głos wydaje mi się znajomy.
Alexios poczuł, jak serce zaczyna mu mocniej bić.
— Znajomy?
— Mam wrażenie, że znam pański głos. Że już go gdzieś słyszałem.
Rozpozna mnie? To byłby koniec, pomyślał Alexios.
Milczał, gdy zmieniały się światełka ilustrujące proces wypompowania powietrza z komory śluzy. Alexios oparł dłoń na świecącej na zielono płytce, która uruchamiała zewnętrzną klapę. Opadła ona powoli, ujawniając krajobraz Merkurego w powolnym, leniwym ruchu. Roztopione światło słońca wiat się do komory śluzy, a obaj mężczyźni automatycznie opuścili wizjery słoneczne.
— O rany — rzekł Molina. — Wygląda to przerażająco.
Alexios wyobraził sobie astrobiologa oblizującego usta.
Molina stał jak wryty pośrodku komory, jakby uchylał się przed słońcem.
— Teraz jest zima — zażartował Alexios, wkraczając na nagą, skalistą powierzchnię. — Temperatura spadła poniżej czterystu stopni Celsjusza.
— Zima — zaśmiał się Molina drżącym głosem.
— Przechodząc przez klapę proszę uważać na płyty radiatora. Sterczą prawie trzydzieści centymetrów ponad hełm.
— Tak. Oczywiście.
Molina w końcu wyszedł na rozszalałe słońce. Wszędzie dookoła rozciągał się jałowy, spalony słońcem krajobraz pełen nagich skał i kamieni, mniejszych lub większych. Mimo solidnie przyciemnionej szyby wizjera blask był tak silny, że trudno było powstrzymać łzawienie oczu. Zastanawiał się, czy radio wyłapuje jego tętno, pulsujące mu w skroniach i ciężki oddech.
— Tędy — usłyszał w słuchawkach głos Alexiosa. — Po każę panu, gdzie ekipa znalazła te skały, którymi się pan tak interesuje.
Poruszając się jak automat, Molina szedł za lśniącą, odzianą w zbroję skafandra postacią Alexiosa, po nagim, nierównym gruncie. Spojrzał na wiszące nad nim potężne, złowieszcze słońce.
— Pamiętał pan o zabraniu zestawu narzędzi i pudełek na próbki, prawda? — spytał Alexios, prawie się z nim drocząc.
— Mam je — odparł Molina, kiwając głową we wnętrzu hełmu. W tym glosie było coś znajomego. Dlaczego głos przesyłany przez radio wydawał się mu znajomy, skoro wcale nie znał tego człowieka?
Posuwali się z trudem idąc po opustoszałej równinie, omijając skały bezładnie porozrzucane po gruncie. Jeden z kamieni był wielki jak dom, potężny i stateczny w świetle słońca. Grunt nieco falował, ale nie mieli problemu z pokonywaniem łagodnych wzniesień i niegroźnych spadków. Molina dostrzegł z prawej jakiś rów czy rozpadlinę. Alexios prowadził ich z dala od niej.
Molina uświadomił sobie, że w skafandrze jest gorąco. Pewnie istniał jakiś system chłodzenia, ale i tak Molina czuł się, jakby ktoś go podsmażał. Gdyby radiatory zawiodły, gdyby elektryczny układ skafandra wyłączył się, byłbym martwy w ciągu minuty albo dwóch! Próbował nie myśleć o takich rzeczach, ale pot cieknący mu po czole i piekące oczy sprawiały, że było to niemożliwe.
— Zbliżacie się do granicy zasięgu kamery — ostrzegł ich w słuchawkach głos kontrolera. Brzmiał, jakby Rosjanin był nieomal znudzony.
— Spokojnie — odparł Alexios. — Jesteśmy prawie na miejscu.
Niecałą minutę później Alexios zatrzymał się i odwrócił wolno, jak mechaniczny gigant z zardzewiałym łożyskami.
— To tutaj — oświadczył radośnie.
— Tutaj? — Molina dostrzegł, że znajdują się w płytkim obniżeniu terenu, prawdopodobnie kraterze meteorytowym, o średnicy jakichś stu pięćdziesięciu metrów.
— Właśnie tu ekipa budowlana znalazła te skały, którymi się pan zainteresował.