Выбрать главу

— Mam dostęp do całego pańskiego archiwum — przypomniał Forward. — Wiem wszystko, co wie komputer.

Yamagata potarł z namysłem podbródek.

— Gdybyśmy zdołali uzyskać największą teoretyczną wydajność satelitów energetycznych, czy choćby się do niej zbliżyć…

— Byłby pan w stanie sprzedawać energię z zyskiem — do kończył myśl Forward. — I kontynuować prace nad statkiem.

Yamagata pokiwał głową i wyłączył go. Fizyk znikł, zostawiając Yamagatę samego w kajucie. Japończyk połączył się z Alexiosem, który już wrócił do bazy na powierzchni planety.

— Chcę się dowiedzieć, co powoduje zniszczenia ogniw słonecznych — oświadczył z powagą Yamagata. — To będzie nasz absolutny priorytet.

Na niewyraźnym obliczu Alexiosa na ekranie pojawił się taki wyraz, jakby ten oczekiwał takiego polecenia.

— Mała grupa już nad tym pracuje, sir. Skieruję do tej pracy więcej ludzi.

— Doskonale — rzekł Yamagata i dodał w duchu: miejmy nadzieję, że problem uda się rozwiązać, zanim MUA doprowadzi mnie do bankructwa.

ZIEMIA

Międzynarodowe Konsorcjum Uniwersytetów było nie tyle organizacją, co zbiorem potężnych instytucji. Obejmowało ono prawie sto uczelni z całego świata i nie było pośród nich ani jednej pary, która zgadzałaby się ze sobą we wszystkich kwestiach. Ponadto każda uczelnia była zbiorowiskiem wydziałów, od literatury starożytnej do astrobiologii, od psychodynamiki do paleontologii, od inżynierii genetycznej do wychowania fizycznego. Każdy wydział stał wytrwale na straży swojego budżetu, pieniędzy, pracowników i źródeł finansowania.

Zarządzanie nieustannie zmieniającą się plątaniną sojuszy, zależności, zazdrości i afer miłosnych wymagało niezłego administratora.

Jacqueline Wexler była właśnie takim administratorem. Na pozór urocza i czarująca, na spotkaniach ustępliwa i chętna do kompromisu, skrywała w duszy iście stalową determinację i potężny intelekt, który pozwalał jej sterować statkiem MKU wypełnionym tak chaotycznym zbiorem osobowości, do wspólnego celu, który wybierała ona. Znana powszechnie jako „Mamuśka Attyla”, Wexler na zewnątrz cała składała się z uśmiechów i uprzejmości, wewnątrz skrywając bezwzględną determinację.

Dzisiejsze posiedzenie komisji astrobiologicznej MKU było dość typowe. Dla Wexler było oczywiste, że na Merkurego należy wysłać doborowy zespół badaczy, by potwierdzić odkrycie doktora Moliny i zorganizować systematyczne badania ewentualnej biosfery planety. Istotnie, wszyscy zgromadzeni wokół stołu wydawali się zgadzać z tą propozycją.

Na tym jednak zgoda się kończyła. Kto powinien tam polecieć? Kto powinien to nadzorować? Jak należy postąpić w przypadku inwestycji komercyjnej, działającej na powierzchni Merkurego? Wszystkie te pytania omawiano już całymi godzinami. Wexler pozwoliła im się kłócić, doskonale wiedząc, czego od nich chce, zdając sobie sprawę z tego, że prędzej czy później się zmęczą i pozwolą jej podjąć ostateczne decyzje. Uśmiechała się więc słodko i czekała, aż ta zadufana w sobie banda staruchów i staruszek zacznie odczuwać znużenie.

Największym problemem w ich przypadku była najwyraźniej kwestia zarządzania zespołem wysłanym na Merkurego. Rywalizujące ze sobą uniwersytety walczyły zażarcie, wypominając sobie, co się da, pokrzykując: „Ostatnim razem to wy dostaliście najlepsze miejsce!” oraz „To nie fair!”.

Wexler pomyślała, że to, kto będzie wybierał naukowców do ekspedycji, jest stosunkowo nieistotne. Bardziej martwiło ją, kogo Nowa Moralność wyśle jako duchowego doradcę pilnującego naukowców. Oficjalnie obowiązki duchowego doradcy miały zaspokajać moralne i religijne potrzeby naukowców. W rzeczywistości, o ile Wexler było wiadomo, chodziło raczej o szpiegowanie i donoszenie centrali w Atlancie, co się tam dzieje.

Wiedziała, że na Merkurym jest już przedstawiciel Nowej Moralności: jakiś Danvers. Czy pozwolą mu nadal być głównym przedstawicielem Nowej Moralności dla nowo przybyłych, czy przyślą kogoś ważniejszego?

W Atlancie odbywało się podobne spotkanie. Miało ono miejsce w pięknym budynku centrali Nowej Moralności, ale przy niewielkim stole konferencyjnym siedziały tam tylko cztery osoby.

Arcybiskup Harold Carnaby siedział oczywiście na honorowym miejscu przy stole. W wieku prawie stu dwudziestu lat, arcybiskup był jedną z niewielu jeszcze żyjących osób, które były świadkami narodzin Nowej Moralności, w dawnych, złych czasach, kiedy to rozwiązłość i bezbożność sprowadziły na Ziemię gniew boży w postaci powodzi. Choć głębokie przekonania religijne nie pozwalały Carnaby’emu korzystać z takich kuracji odmładzających jak wstrzykiwanie telomeraz czy regeneracja komórkowa, nie widział niczego złego w korzystaniu ze wszelkiego rodzaju wspomagania mechanicznego, jakie oferowała nauka. Nie uważał, żeby korzystanie ze sztucznego rozrusznika serca czy implantów dializacyjnych było czymś niemoralnym.

Siedział więc na honorowym miejscu przy stole na swoim elektrycznym wózku, łysy, pokryty zmarszczkami i przypominający gnoma, oddychający ciężko przez plastikową rurkę doprowadzającą tlen do jego nosa. Jego mózg funkcjonował jednak doskonale, zwłaszcza od chwili, gdy chirurdzy wstawili mu stenty w tętnice szyjną.

— Biskup Danvers to dobry kandydat — rzekł diakon siedzący po lewej stronie Carnaby’ego. — Sądzę, że doskonałe poradzi sobie z tym zadaniem, bez względu na to, ilu bezbożnych naukowców zostanie wysłanych na Merkurego.

Na ściennym ekranie widniało wyświetlone dossier Danversa, żeby Carnaby mógł na nie rzucać okiem od czasu do czasu. Najwyraźniej ktoś w firmie Yamagaty poprosił o oddelegowanie biskupa Danversa na Merkurego. Dziwne, pomyślał Carnaby, ci bezbożni inżynierowie i technicy raczej nie proszą o kapelana, a co dopiero o jakiegoś konkretnego. Danvers musi cieszyć się dużym szacunkiem. Wiedział jednak, że stawką jest coś więcej niż dbałość o czyjeś dusze.

— Być może powinniśmy wysłać mu kogoś do pomocy — zasugerował diakon z prawej. — Dwóch albo trzech asystentów. Możemy domagać się zapewnienia nam miejsc na statku, którym naukowcy polecą na Merkurego.

Carnaby skinął niezobowiązująco głową i skierował swoje kaprawe oczy na człowieka siedzącego po drugiej stronie stołu, biskupa O’Malleya. Fizycznie O’Malley był przeciwieństwem Carnaby’ego: szeroki w ramionach i w pasie, z pucołowatą, zawsze zaczerwienioną twarzą, bulwiastym nosem upstrzonym ciemnoczerwonymi żyłkami. O’Malley był katolikiem i Carnaby nie do końca mu ufał.

— Jaka jest wasza opinia na ten temat, księże biskupie?

— Carnaby zawsze odmawiał stosowania tradycyjnych form zwracania się do biskupów. Per „ekscelencjo” ledwo przechodziło mu przez gardło, a „wasza miłość” w ogóle nie miało miejsca w jego słownictwie.

O’Malley nawet nie zadał sobie trudu, żeby odwrócić się i spojrzeć na dossier wyświetlone na ścianie.

— Danvers już całe lata temu, w Ekwadorze, pokazał, że jest twardy — odezwał się głosem tak potężnym, że okna drżały.

— Nigdy nie pozwolił, żeby osobiste sympatie stanęły mu na drodze wykonywania obowiązków. Poradzi sobie z naukowcami, to dla niego żaden problem. Jeśli macie ochotę, możecie przydzielić mu dwóch albo trzech asystentów, ale to on powinien rządzić na Merkurym.

— Od czasów Ekwadoru też się dobrze sprawił — zgodził się Carnaby, a jego głos brzmiał jak piszczenie nienaoliwionych zawiasów.

Dwaj diakoni natychmiast zrozumieli, co się dzieje i zgodzili się, że Danvers powinien stanąć u steru.