Выбрать главу

Odsuwając na bok swoje pełne złości rozmyślania, Molina dostrzegł z prawej strony długi, raczej prosty wąwóz, równoległy do ich trasy, rozpadlinę w skalistej powierzchni. Na mapie geodezyjnej nie wyglądał na głęboki, ale oglądany przez szkłostalową kopułę robił wrażenie Wielkiego Kanionu.

To tylko złudzenie, powiedział sobie. Nie ma światła, jeśli nie liczyć gwiazd, wszystko wygląda na ciemne, głębokie i przerażające.

— Gdzie mam się zatrzymać? — spytał Alexios.

Dziwne, jak ten głos w słuchawkach wydaje się znajomy, pomyślał Molina. A przecież nie mogłem go słyszeć, poznałem go parę tygodni temu. A mimo to…

— Gdzie stanąć? — powtórzył Alexios.

— Proszę podjechać jak najbliżej brzegu — poprosił Molina, czując, jak prawie skręca go z niecierpliwości i strachu.

Alexios podjechał do wąwozu tak blisko, że Molina na sekundę wystraszył się, że tam wpadną. Traktor zatrzymał się, a Molina zajrzał w cieniste głębiny.

— Lepiej poczekać, aż wyjdzie Słońce — doradził Alexios.

Molina pokiwał głową w hełmie i zaczął wstawać z fotela.

— Wyciągnę sprzęt z tyłu.

Alexios wystukał na klawiaturze panelu sterowania sekwencję otwierającą klapę w kopule po stronie Moliny.

— Pomogę panu.

Pracowali przy świetle gwiazd, przenosząc skrzynie ze sprzętem z bagażnika traktora. Jedna z metalowych skrzyń nie dała się ruszyć z podłogi.

— Przymarzła — mruknął Alexios. — Musiała mieć trochę wilgoci od spodu, kiedy pan ją wkładał.

Molina uświadomił sobie, że w ciemnościach nocy jest ponad sto stopni poniżej zera.

— Odmarznie szybko, kiedy wzejdzie Słońce — rzekł Alexios.

Molina niecierpliwił się jednak; przeszedł na tył traktora i otworzył tam skrzynię. Zaczął przenosić sprzęt, który w niej był: manipulatory do pobierania próbek, wysięgniki, ręczne mierniki promieniowania. Podawał je Alexiosowi, jeden po drugim, a ten układał je starannie na ziemi.

Alexios uniósł lewe ramię, by spojrzeć na miniaturowy wyświetlacz na nadgarstku.

— Do wschodu jeszcze pół godziny.

Molina już montował wyciągarkę i fulerenową linę. Alexios dostrzegł wśród leżącego na ziemi sprzętu świder elektryczny i pomógł astrobiologowi ustawić pewnie stalową konstrukcję, przyczepili do niej wyciągarkę, a potem podłączyli kabel zasilania do gniazdka elektrycznego traktora.

Nie odzywając się ani słowem opuścili sprzęt Moliny na dno wąwozu. Był to niezły test wytrzymałości wyciągarki, choć żaden z tych gadżetów nie ważył tyle, co Molina i jego skafander.

Choć noc była chłodna, Alexios pocił się z wysiłku. Dobrze, pomyślał. Skafander jest dobrze izolowany. Wyprostował się i zobaczył perłowe lśnienie na horyzoncie.

— Proszę spojrzeć — rzekł do Moliny i wyciągnął rękę.

Przez moment Molina czuł się zdezorientowany. Merkury nie ma atmosfery. Nie może być stopniowego świtu, jak na Ziemi. I wtedy zrozumiał, że to co widzi, to zodiakalne światło Słońca, światło rozproszone przez miliardy cząsteczek pyłu orbitujące wokół słonecznego równika, pozostałości materii z najdawniejszych czasów, z epoki narodzin Układu Słonecznego, które unosiły się blisko gwiazdy jak dwa podłużne ramiona, zbyt delikatne, by je dostrzec, chyba że były podświetlone przez niewidoczne jeszcze słońce, jak teraz.

— Chyba powinienem zacząć wkładać uprząż — rzekł Molina, odchrząknąwszy.

Alexios potrząsnął głową wewnątrz hełmu. Nigdy nie miałeś duszy poety, Victor. Ani jednego romantycznego neuronu w całym mózgu. Ale to on zdobył Larę, przypomniał mu sardoniczny głos gdzieś w głowie.

Zanim zdołał pomóc Molinie we wkładaniu uprzęży, Słońce wyjrzało zza horyzontu zalewając pustynny krajobraz falą żaru. Alexios usłyszał, jak jego skafander wydaje dziwne postukiwania i jęki, gdy cermet rozszerzał się przy nagłym uderzeniu upału. Wentylatory rzęziły jak wściekłe owady. Wizjer hełmu automatycznie pociemniał.

— Gotowy? — spytał Molinę.

Usłyszał odgłos przełykania śliny i kaszlnięcie, po czym Molina odpowiedział:

— Tak, jestem gotowy.

Słońce wspinało się coraz wyżej po czarnym niebie, a wąwóz wypełniał się światłem. Alexios stał przy wyciągarce, z której odwijał się kabel, a Molina wolno opuszczał się wzdłuż stromej ściany wąwozu.

Wcale nie jest aż tak głęboko, pomyślał Alexios, zaglądając do szczeliny. Jakieś dziesięć metrów, może dwanaście. Wystarczająco głęboko. Patrzył, jak Molina dociera do dna i odpina linę od uprzęży.

— Powodzenia na polowaniu — zawołał Alexios.

— Dziękuję — odparł słabo Molina. Głos zanikał, przekazywany z dna wąwozu do jednego z satelitów komunikacyjnych na górze, a potem do radia w skafandrze Alexiosa.

In pace requiescat, dodał w duchu Alexios.

Odpiąwszy linę od uprzęży, Molina wziął głęboki, uspokajający oddech, po czym rozejrzał się po wąwozie. Wyglądało to jak długa, nieco nieregularna sala bez dachu. Jedna stroma ściana była skąpana w promieniach Słońca, druga pozostawała w cieniu. Od jasnej ściany odbijało się jednak wystarczająco dużo światła, żeby Molina mógł dostrzec nierówne podłoże, a nawet dość dokładnie widzieć ciemną ścianę.

To musi być uskok, pomyślał. Może pęknięcie pojawiło się po upadku meteoru. Przypiął czerpak na próbki do wysięgnika i rozłożył go na pełną długość. Dostrzegł, że na gruncie nie ma zbyt wiele pyłu. Dno musi być odsłoniętą starą formacją. Jeśli zmierzę udziały procentowe pierwiastków radioaktywnych, powinienem być w stanie określić jej wiek.

Klękanie w ciężkim, niewygodnym skafandrze było niemożliwe, ale Molina powoli opadł na kolana. W skafandrze usłyszał, jak serwomotory protestują z jękiem. Odłamał mały kawałek skały, po czym zaczął grzebać wśród leżącego na ziemi sprzętu, szukając miernika promieniowania. Nie ma sensu mierzyć zawartości argonu, pomyślał. Żar wypędził wszystkie substancje lotne z tych skał eony temu.

Wykrył jednak promieniowanie pochodzące od uranu. Słabe, ale wyraźnie widoczne na małym ekraniku ręcznego wykrywacza. Potem spróbował wykryć potas. Wyraźna obecność. Nie dająca się z niczym pomylić. Molina zważył próbkę, a następnie wykonał kilka przybliżonych obliczeń na komputerze wbudowanym w nadgarstek skafandra. Próbka miała co najmniej dwa i pół miliarda lat. Gdybym spróbował pokopać głębiej, może znalazłbym starsze warstwy skały.

Spojrzał w głąb nieco nierównego skalnego korytarza. Dno wyglądało, jakby opadało jeszcze głębiej. Może uda mi się dotrzeć do głębszych warstw bez wiercenia, pomyślał. I tak nie mam ze sobą porządnego świdra, pomyślał.

Wstanie na równe nogi wymagało nie lada wysiłku, choć serwomotory robiły, co mogły. Pot zalewał mu oczy, gdy wywołał Alexiosa:

— Idę wzdłuż wąwozu, jakieś sto metrów.

Chwilę trwało, zanim sygnał radiowy odbił się od najbliższego satelity komunikacyjnego.

— W jakim kierunku? — spytał Alexios.

Molina wskazał ręką i uprzytomnił sobie, że to nie ma sensu. Postukał w klawiaturę, po czym spojrzał na dane pozycyjne pojawiające się na wyświetlaczu.

— Na północ — rzekł do mikrofonu skafandra. — Po pana lewej stronie, gdyby pan stał twarzą do wąwozu.

Tym razem nastąpiła dłuższa chwila ciszy, gdy sygnał był przekazywany do satelity.

— Doskonale — dobiegł w końcu głos Moliny. — Gdyby pan szedł dalej, proszę dać mi znać, przestawię traktor bliżej pana pozycji.