Выбрать главу

— Ach.

Alexios usłyszał sapanie, potem przekleństwa, a na końcu ciężki, przyspieszony oddech. Odgłos paniki.

— Chryste, nie mogę wstać!

— Co?

— Nie mogę się podnieść! Leżę na lewym boku i nie mogę z tego cholernego skafandra wykrzesać dość mocy, żeby stanąć na nogi.

Alexios łatwo wyobraził sobie tę kłopotliwą sytuację. Serwomotory skafandra zaprojektowano tak, by pomagać użytkownikowi w normalnych ruchach ramion i rąk. W zasadzie skonstruowano je tak, by ludzkie mięśnie zyskały wystarczającą siłę do poruszania ciężkimi rękawami i nogawkami skafandra. Niewiele więcej. Molina leżał na ziemi i próbował podnieść do pozycji pionowej łączną masę swojego ciała i skafandra. Nawet w niskiej grawitacji Merkurego było to niełatwe zadanie dla serwomotorów.

— Może pan usiąść? — rzucił do mikrofonu skafandra.

Mruknięcie, po czym pełne rozpaczy westchnienie.

— Nie. Ta pieprzona żelazna dziewica, w której utknąłem, nie zgina się w środku.

Alexios zaczął się szybko zastanawiać. W skafandrze wytrwa jeszcze dwie godziny, może trzy. Mogę go tam zostawić i pozwolić, żeby się ugotował. Zostawił mnie, kiedy ja go potrzebowałem; dlaczego miałbym ratować mu teraz życie? To nie moja wina, sam chciał tam iść. Upierał się.

Łączność z bazą funkcjonowała na innej częstotliwości niż komunikacja między skafandrami. Oczywiście, satelity komunikacyjne mogą przechwytywać częstotliwości skafandra, ale należało je przesterować, Victor o tym nie wiedział. Popędził w teren nie nauczywszy się podstawowych procedur, zżymał się Alexios. To ja miałem się zająć szczegółami.

Tak samo jak ja na niego liczyłem, kiedy go potrzebowałem. A on mnie zostawił. Zabrał Larę i zostawił mnie na pastwę losu.

Alexios uśmiechnął się złośliwie we wnętrzu hełmu. Przypomniał sobie stare opowiadanie Poego „Beczka amontillado”. Jak brzmiały ostatnie słowa Fortunata? „Na miłość boską, Montresorze!”. A Montresor odparł, wkładając ostatnią cegłę i skazując swego przyjaciela na powolną śmierć, „Tak, na miłość boską!”.

— Hej! — zawołał Molina. — Ja naprawdę potrzebuje po mocy.

— Tak, na pewno — rzekł spokojnie Alexios.

I wyobraził sobie, jak przekazuje do bazy smutną wiadomość. Opowiada Yamagacie, jak znany astrobiolog zginął na powierzchni Merkurego w szlachetnym porywie poszukiwania dowodów na istnienie życia. Próbowałem mu pomóc, Alexios wyobrażał sobie jak to mówi, ale kiedy do niego dotarłem, już nie żył. Posunął się za daleko. Ostrzegałem go, ale on nie zwracał uwagi na przepisy bezpieczeństwa.

A potem będę musiał powiedzieć o tym wdowie. Laro, twój mąż nie żyje. Nie, nie mogę tego tak powiedzieć, to za brutalne. Laro, obawiam się, że mam dla ciebie złe nowiny…

Dostrzegł przerażenie w jej upstrzonych złotymi cętkami oczach. I ból.

— Ja naprawdę tu utknąłem! — krzyczał Molina z rozpaczą w głosie. — Potrzebuję pomocy! Co pan tam robi?

— Już schodzę — usłyszał swój głos Alexios. — To zajmie parę minut. Niech pan się trzyma.

— Na litość boską, proszę się pospieszyć! Tonę we własnym pocie w tym pieprzonym skafandrze.

Alexios znów się uśmiechnął. Utrudniasz sobie zadanie, Victorze. I nie ułatwiasz mojego, tak nie będzie mi łatwiej przyjść ci z pomocą.

Otworzył jednak drzwi kabiny i zeskoczył na ziemię, prawie z nadzieją, że złamie sobie kostkę albo zwichnie kolano i nie będzie w stanie uratować zadufanego tyłka Moliny. Zły na samego siebie, wściekły na Victora, zirytowany na cały świat, Alexios pomaszerował do wyciągarki i chwycił linę w odziane w rękawice dłonie i powoli zaczął opuszczać się stromym zboczem wąwozu.

— Co pan tam robi? — dopytywał się Molina. — Idzie pan tu?

— Będę za parę minut — wycedził Alexios przez zaciśnięte zęby.

Uratuję ci tyłek, Victorze. Uratuję twoje cielsko. Nie pozwolę ci zginąć. Przywiozę cię z powrotem i pozwolę ci dalej dążyć do zguby. A to jest równie dobre jak zabicie ciebie. A nawet lepsze. Bo ciebie czeka zguba, Victorze. Z moją pomocą.

SZYBKI STATEK BRUDNOY

— Och, musiał się pan nieźle przestraszyć, prawda? — spytał profesor McFergusen, nalewając sobie mocnej whisky.

Molina siedział z żoną u boku na kanapie o opływowych kształtach w doskonałe wyposażonym salonie Brudnoy. Na niskim stoliku przed nimi stały dwie wysokie szklanki soku owocowego. Poza nimi nie było tam nikogo. McFergusen dopilnował, żeby spotkanie miało całkowicie prywatny charakter.

Na ogorzałej twarzy Szkota malował się ojcowski uśmiech. Usiadł w pokrytym imitacją pluszu fotelu na końcu koktajlowego stolika. On i fotel jednogłośnie westchnęli.

— Nic się panu nie stało, mam nadzieję? — zwrócił się do Moliny. — O ile mogę dostrzec, żadnych połamanych kości.

— Nic mi nie jest — odparł Molina. — Mały wypadek. Nie ma się nad czym rozwodzić.

Pani Molina spojrzała na McFergusena, jakby była przeciwnego zdania, ale milczała i starała się nie okazywać uczuć; wzięła szklankę z sokiem i pociągnęła łyk. Sok owocowy. McFergusen stłumił odruch niesmaku.

— Sądzę, że całą tę aferę wyolbrzymiono — rzekła Lara.

— Z tego, co mówi Victor, nie było prawdziwego niebezpieczeństwa.

McFergusen pokiwał głową.

— Pewnie nie było. Dobrze, że Alexios tam był i pomógł ci się wydostać.

— Dlatego właśnie przepisy bezpieczeństwa wymagają, żeby nikt nie wychodził na powierzchnię sam — rzekł Molina nieco sztywno.

— Tak. Oczywiście. Najważniejsze pytanie jednak brzmi: czy znalazł pan jakieś próbki podczas tej wyprawy?

Teraz Molina chwycił za szklankę.

— Nie — przyznał i pociągnął łyk soku.

Na brodatej twarzy McFergusena pojawił się zmartwiony grymas.

— Widzi pan, nie mamy nic poza próbkami zebranymi przez pana pierwszego dnia pobytu na planecie.

— Musi być tego więcej — upierał się Molina. — Po prostu jeszcze ich nie znaleźliśmy.

— Chłopcze, szukaliśmy całymi tygodniami.

— Musimy szukać dalej. I na szerszą skalę.

Szklaneczka whisky nie opuszczała dłoni McFergusena.

Pociągnął głęboki łyk i w końcu odstawił ją na stół. Potrząsnął głową i oznajmił stanowczo:

— Yamagata wywiera naciski na MUA. I szczerze mówiąc kończą mi się już preteksty, żeby przekładać powrót zespołu do centrali. Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, jakie są koszty pobytu tego statku na orbicie? I mojego zespołu?

Molina wyglądał na solidnie zirytowanego.

— A ile jest warte odkrycie na Merkurym? Potrafi pan określić w dolarach wartość nowej wiedzy?

— Czy na Merkurym jest życie?

— To jest właśnie pytanie, prawda?

— Niektórzy z członków mojego zespołu uważają, że robimy tu z siebie głupców.

— W takim razie są głupcami — warknął Molina.

— Czyżby?

Molina już miał ostro odpowiedzieć, ale żona położyła mu rękę na ramieniu. Dotkniecie było lekkie jak piórko, ale wystarczyło, by go uciszyć.

— Czy to Sagan powiedział — rzekła cicho — że brak dowodu istnienia nie jest dowodem nieistnienia?

McFergusen uśmiechnął się do niej.

— Tak, Sagan. I ja się z nim zgadzam! Całkowicie się zgadzam! Nie jestem twoim wrogim, chłopcze. Też marzę o sukcesie.

Lara natychmiast zrozumiała, czego nie powiedział.