— Pragnie pan sukcesu Victora, ale ma pan wątpliwości.
— A nawet gorzej — McFergusen zmarkotniał. — Wśród mojego zespołu panuje zgoda, że te dowody nie są rozstrzygające. A może nawet nie są istotne.
Molina o mało nie upuścił szklanki.
— Nie są istotne! Co pan ma na myśli?
McFergusen miał zdecydowanie nieszczęśliwą minę.
— Zwołałem zebranie na jutro na dziesiątą rano. Mam zamiar poddać ocenie wszystkie dowody, jakie odkryliśmy.
— Przecież już wielokrotnie je ocenialiśmy.
— Ale to coś nowego — oznajmił McFergusen. — Coś, co zmienia sytuację całkowicie.
— O co chodzi?
— Wolałbym poczekać na zebranie całego zespołu — rzekł McFergusen.
— Dlaczego więc zaprosił nas pan dziś wieczorem?
Profesor obrzucił Molinę krzywym spojrzeniem i rzekł ponuro:
— Chcę dać panu szansę, by pan przemyślał co zrobił i rozważył ewentualne implikacje.
Molina zmarszczył czoło z zaskoczeniem.
— Nie rozumiem, o czym pan mówi.
— To dobrze — rzekł McFergusen. — O ile mówi pan prawdę.
— O ile mówię prawdę!? Co pan ma na myśli, u licha!?
McFergusen uniósł dłonie obronnym gestem.
— Powoli, powoli, nie ma powodu, żeby tracić nad sobą panowanie.
— Czyżby ktoś nazwał mnie kłamcą? Czy ktoś z tych akademickich jajogłowych powiedział, że moje dowody są nieważne?
— Jutro — odparł McFergusen. — Porozmawiamy o wszystkim jutro, kiedy będą obecni wszyscy.
Dopił whisky i zerwał się na równe nogi. Molina i jego żona również wstali.
— Nic z tego nie rozumiem — oznajmiła Lara.
McFergusen zauważył, że jest prawie równie wysoka jak on.
— Może nie powinienem był państwa dzisiaj fatygować, ale chciałem was ostrzec co do tego, co was może jutro czekać.
Twarz Moliny poczerwieniała z gniewu. Żona chwyciła go za ramię i powstrzymał się od powiedzenia tego, co miał zamiar wyrazić.
— Zatem do zobaczenia jutro o dziesiątej w sali konferencyjnej — rzekł McFergusen wyraźnie zakłopotany. — Dobranoc.
Wyszedł z salonu i zanurkował w klapie prowadzącej do głównego korytarza statku. Lara zwróciła się do męża.
— Przynajmniej nie miał na tyle tupetu, żeby życzyć nam przyjemnych snów.
Molina był zbyt wściekły, żeby docenić jej próbę rozładowania sytuacji.
TRYBUNAŁ
Po wyrazie ich twarzy Molina ocenił, że nie będzie łatwo. McFergusen siedział na honorowym miejscu przy stole konferencyjnym, otoczony naukowcami. Najbardziej martwił go widok Danversa i jego akolitów siedzących razem. Jedyne puste krzesło, na najpodlejszym miejscu, czekało na Molinę.
Gdy Victor wkroczył do sali konferencyjnej dokładnie o dziesiątej, wszyscy spojrzeli na niego. Kilku nawet się uśmiechnęło, ale było to powierzchowne, zdawkowe i sztuczne.
Oczywiście McFergusen kazał im przyjść wcześniej; pewnie po to, żeby najpierw omówić z nimi ich zeznania. Zeznania.
Molina skrzywił się, gdy to słowo odruchowo przyszło mu do głowy. Wiedział, że to będzie sąd. Jak sąd wojskowy. Albo sąd kapturowy.
Gdy otworzył drzwi prowadzące z korytarza do sali konferencyjnej i wszedł, zapadła absolutna cisza. W tej ciszy Molina zajął miejsce i włożył swój chip z danymi do szczeliny wbudowanej w stół z imitacji mahoniu.
— Doktorze Molina — zaczął McFergusen — zakładam, że zna pan wszystkich obecnych.
Molina skinął głową. Poznał już większość z obecnych w sali naukowców, a ich reputacja była mu znana. Danvers był starym przyjacielem, a przynajmniej starym znajomym. Dwóch towarzyszących mu pastorów nie znał, ale dla Moliny nie miało to znaczenia.
Sala konferencyjna była urządzona po spartańsku. Wąski stół, który stał pod jedną ze ścian, był pusty; żadnych zakąsek, żadnego termosu z kawą czy dzbanka wody. Ekrany ścienne były wyłączone. W pokoju było nieznośnie ciepło, ale Molina miał wrażenie, że w środku jest zimny jak lód. To będzie wojna, pomyślał. Wszyscy z jakiegoś powodu są przeciwko mnie. Dlaczego? Czy to zazdrość? Czy niewiara? Niechęć do zaakceptowania faktów? Nieważne. Mam dowody. Nie mogą mi ich odebrać. Już opublikowałem moje odkrycia w sieci. Może o to chodzi. Może są wkurzeni, bo nie udostępniłem moich odkryć kanałami akademickimi. To klasyczna droga, zanim udostępni się badania całemu światu.
McFergusen ostentacyjnie nacisnął klawisz na konsoli wbudowanej w stół.
— Niniejszym oficjalnie otwieram spotkanie. Zgodnie ze zwykłą praktyką, wszystko zostanie zarejestrowane.
Molina odchrząknął i przemówił.
— Chciałbym przedstawić moje dowody na odkrycie istnienia aktywności biologicznej na Merkurym.
McFergusen skinął głową.
— Pana dowody zostaną dołączone do protokołu ze spotkania.
— Dobrze.
— Jakieś uwagi?
Przemówiła pulchna kobieta o wyglądzie babci, z okrągłą twarzą i posiwiałymi włosami spiętymi schludnie z tyłu.
— Ja mam jedną uwagę.
— Doktor Paula Kantrowitz — rzekł McFergusen do protokołu. — Geobiolog, Cornell University.
Przegapiłaś ostatnią serię zabiegów odmładzających, szydził w duchu Molina. I przydałby ci się miesiąc albo dwa na siłowni.
Postukała w klawiaturę i na ekranach ściennych po obu stronach sali pojawiły się dane Moliny.
— Dowody przedstawione przez doktora Molinę są niepodważalne — rzekła. — Jednoznacznie wykazują zakres sygnatur sugerujących aktywność biologiczną.
Molina poczuł, że się odpręża. Może w końcu nie będzie aż tak źle, pomyślał.
— Nie ulega wątpliwości, że skały zbadane przez doktora Molinę wykazują wysoki poziom bioznaczników.
Kilka osób przy stole skinęło głowami.
— Problem w tym — mówiła dalej Kantrowitz — czy skały te pochodzą z Merkurego?
— Co pani ma na myśli? — warknął Molina.
Unikając jego wściekłego spojrzenia, Kantrowitz mówiła dalej.
— Kiedy zbadałam próbki skał, które uprzejmie udostępnił nam doktor Molina, zastanowiła mnie jedna rzecz w wynikach. Przypominały mi coś, co już kiedyś widziałam.
— To znaczy? — spytał McFergusen, jakby odgrywał dobrze wyćwiczony rytuał.
Kantrowitz dotknęła kolejnego klawisza i na ekranie ściennym pojawił się nowy zestaw krzywych, tuż obok danych Moliny. Wyglądały bardzo podobnie — nieomal identycznie.
— Ten drugi zestaw wartości to dane z Marsa — rzekła.
— Skały doktora Moliny zawierają bioznaczniki, których nie da się odróżnić od tych w próbkach marsjańskich.
— I co z tego? — warknął Molina. — Najwcześniejsza aktywność biologiczna na Merkurym wykazuje sygnatury podobne do najwcześniejszej aktywności biologicznej na Marsie. Jest to ważne odkrycie samo w sobie.
— Tak by było — odparła Kantrowitz — gdyby pańskie próbki rzeczywiście pochodziły z Merkurego.
— Rzeczywiście pochodziły z Merkurego? — Molina był zbyt zaskoczony, żeby zareagować wściekłością. — Co pani ma na myśli?
Kantrowitz miała smutną minę, jakby była rozczarowana zachowaniem dziecka.
— Kiedy zauważyłam podobieństwo do marsjańskich skał, zbadałam morfologię próbek doktora Moliny.
Dane znikły z ekranu, zastąpione przez nowy zestaw krzywych.
— Górne wykresy, te czerwone, to doskonale znane wyniki badań marsjańskich skał. Niższe, żółte, to próbki doktora Moliny. Jak państwo widzą, mają tak podobne kształty, że są praktycznie identyczne.