Molina gapił się na ekran. Nie, powiedział sobie w duchu. Coś tu jest nie tak.
— Trzeci zestaw krzywych, czerwone na dole, to losowe próbki, które sama zebrałam z powierzchni Merkurego. Są zupełnie inne, jeśli chodzi o zawartość minerałów i ilości izotopów, w porównaniu do dobrze zbadanych próbek marsjańskich. I próbek doktora Moliny.
Molina, oniemiały, opadł na fotel.
Kantrowitz niezmordowanie ciągnęła dalej.
— Potem użyłam mikroskopu tunelowego, by przeszukać inkluzje w próbkach.
Na ekranie pojawił się kolejny wykres.
— Znalazłam kilka, zawierały gazy uwięzione w skale. Zawartość gazów szlachetnych w inkluzjach odpowiada składowi marsjańskiej atmosfery, aż do granicy możliwości pomiaru.
Gdyby te próbki przebywały na powierzchni Merkurego przez dłuższy czas, gazy zostałyby wyżarzone ze skał z powodu panujących na planecie wysokich temperatur dziennych.
— Chce pani powiedzieć — spytał McFergusen — że próbki doktora Moliny w rzeczywistości są skałami z Marsa?
— Wcale nie pochodzą z Merkurego? — wtrącił się Danvers, nie mogąc ukryć uśmiechu zadowolenia.
— Zgadza się — odparła Kantrowitz, kiwając posępnie głową, po czym spojrzała prosto na Molinę.
— Bardzo mi przykro, doktorze Molina, ale pańskie próbki w rzeczywistości są pochodzenia marsjańskiego.
— Ale ja je tu znalazłem — rzekł Molina, a jego głos brzmiał prawie jakby był bliski płaczu. — Na Merkurym.
— Więc powstaje kwestia — rzekł chłodno McFergusen — jak znalazły się na Merkurym.
Przy stole konferencyjnym zapadła złowieszcza cisza. Po chwili jeden z młodszych mężczyzn siedzących naprzeciwko Kantrowitz, podniósł rękę. Jakiś Azjata, pomyślał Molina. Albo Amerykanin pochodzenia azjatyckiego.
— Doktor Abel Lee — oznajmił McFergusen. — Wydział astronomii, uniwersytet w Melbourne.
Lee wstał. Molina dostrzegł ze zdumieniem, że był dość wysoki.
— Jest powszechnie wiadome, że wiele meteorytów znalezionych na Ziemi pochodzi z Marsa. Zostały wyrzucone z planety wskutek uderzenia potężniejszego meteoru, osiągnęły prędkość ucieczki i wędrowały w przestrzeni międzyplanetarnej, dopóki nie wpadły w studnię grawitacji Ziemi.
— W istocie — dodał McFergusen — pierwsze dowody na istnienie życia na Marsie znaleziono w meteorycie, który spadł na Antarktydzie — choć nad tymi dowodami zawzięcie debatowano przez wiele lat.
Lee skinął lekko profesorowi, po czym mówił dalej.
— Jest więc możliwe, że skała znajdująca się na powierzchni planety czy nawet pod nią może odlecieć z planety i wylądować na innej?
Molina pokiwał z zapałem głową.
— Czy jest wszakże możliwe, by taka skala wylądowała na Merkurym? — spytał inny z naukowców. — Studnia grawitacyjna Merkurego jest w końcu znacznie mniejsza niż ziemska.
— A że planeta znajduje się tak blisko Słońca — rzekł inny — czy nie byłoby raczej możliwe, że skała spadłaby raczej na Słońce?
— Musiałbym dokonać obliczeń — odparł Lee — ale oba spostrzeżenia są słuszne. Szanse, by marsjańska skała wylądowała na Merkurym, są znikome. Moim zdaniem — dodał.
— Jest jeszcze coś — wtrącił McFergusen z ponurą miną na brodatym obliczu.
Molina poczuł się, jakby był oskarżonym podczas procesu prowadzonego przez Torquemadę.
— Po pierwsze — rzekł McFergusen, unosząc pokryty zgrubieniami palec — doktor Molina nie znalazł jednej marsjańskiej skały, ale osiem, wszystkie w jednym miejscu.
— Być może jeden meteor spadł i rozbił się przy uderzeniu o ziemię — podsunął Molina.
McFergusen skrzywił się, dając do zrozumienia, co myśli o takim pomyśle.
— Po drugie — kontynuował — jest faktem, że choć przeszukaliśmy dość małą powierzchnię, nie znaleźliśmy żadnych podobnych próbek.
— Ale przecież dopiero zaczęliście szukać! — krzyknął Molina, czując jak ogarnia go rozpacz.
McFergusen pokiwał głową jak sędzia, który właśnie ma ogłosić wyrok śmierci.
— Zgadzam się, że przeszukana przez nas powierzchnia była stosunkowo niewielka. Ale… — westchnął, po czym patrząc wprost na Molinę mówił dalej: — Jest coś takiego jak brzytwa Ockhama. Jeśli mamy do wyboru kilka możliwych odpowiedzi na pytanie, poprawna jest zwykle najprostsza.
— Co pan ma na myśli? — szepnął Molina, choć już wiedział, jaka będzie odpowiedź.
— Najprostsza odpowiedź — rzekł McFergusen, niskim, dudniącym głosem — jest taka, że w miejscu, gdzie okrył pan te skały, zostały one specjalnie rozrzucone przez kogoś, kto przywiózł je z Marsa.
— Nie! — krzyknął Molina. — To nie może być prawda!
— Pracował pan na Marsie, prawda?
— Cztery lata temu!
— Miał pan dość możliwości, żeby nazbierać skał na Marsie i w końcu przywieźć je na Merkurego.
— Nie, one już tam były! Znaleźli je robotnicy budowlani! Wysłali mi wiadomość!
— To wszystko mogło zostać ukartowane — rzekł McFergusen.
— Ale tak nie było! Ja nie…
McFergusen westchnął znów, jeszcze ciężej.
— Nasze zgromadzenie nie będzie decydować, skąd na Merkurym wzięły się te próbki, doktorze Molina. Nie będziemy też oskarżać pana ani kogokolwiek innego o naganne postępowanie.
Ale musimy dojść do wniosku, że próbki, które przedstawił pan jako dowody istnienia aktywności biologicznej na Merkurym, w rzeczywistości pochodzą z Marsa.
Molina miał ochotę krzyczeć. To koniec, pomyślał. Koniec mojej kariery naukowca. Wszystko skończone. Już po wszystkim.
KOZIOŁ OFIARNY
Redagując triumfalną wiadomość przeznaczoną dla centrali Nowej Moralności w Atlancie biskup Danvers odczuwał czystą radość.
Sami naukowcy obalili twierdzenia Moliny o znalezieniu życia na Merkurym! Było to zwycięstwo wszystkich Wierzących. Cała ta historia była bujdą, oszustwem. Kolejny dowód na to, do czego potrafią się posunąć ci zeświecczeni naukowcy w swoich wysiłkach zmierzających do podkopania czyjejś wiary, zżymał się w duchu Danvers.
Posmutniał na myśl o tym, że podważono wiarygodność Moliny. Victor był jego przyjacielem. Może i bywał prostacki i apodyktyczny, ale teraz był zdruzgotany. Tylko że jest sobie sam winien, pomyślał Danvers. Grzech pychy. Teraz za to zapłaci.
Danversowi było go jednak żal. Znali się prawie od piętnastu lat, i choć większość tego czasu przebywali z dala od siebie, czuł wciąż sympatię do Victora Moliny. Danvers udzielał nawet ślubu Larze Tierney i Victorowi. Nie powinienem cieszyć się z jego klęski, pomyślał.
W głębi ducha Danvers zdawał sobie sprawę z tego, że prawdziwa więź między nim a Moliną powstała wskutek upadku innego człowieka, Mance’a Bracknella. I Danvers, i Victor odegrali swoją rolę w tym, co się stało po tej strasznej tragedii w Ekwadorze. Obaj przyczynili się do zesłania Bracknella na wygnanie. Cóż, pomyślał Danvers, mogło być gorzej. W końcu ocaliliśmy go przed rozszarpaniem przez wściekły tłum.
Wzdychając ciężko, Danvers starał się odpędzić od siebie te myśli. Skup się na zadaniu, jakie masz wykonać, powtarzał sobie. Wyślij ten raport do Atlanty. Arcybiskup i jego ludzie ucieszą się z dobrej nowiny. Mogą rozgłosić tę historię jako dowód na to, że naukowcy chcą podkopać naszą wiarę w Boga. Pewnie zostanie przekazana wyższej hierarchii.
Skończył dyktować raport, przeczytał go uważnie, przesuwając kolejne strony na ekranie ściennym znajdującym się w jego kwaterze na pokładzie Himawari, dodał tu i ówdzie jakieś zdanie, tu coś podkreślił, tam wygładził styl, aż wreszcie uznał, że jego raport nabrał kształtu godnego arcybiskupa. Yamagata musi być szczęśliwy, pomyślał, redagując te słowa. Może znów zacząć prace budowlane, czy co tam jego inżynierowie mają robić na powierzchni planety.