Выбрать главу

Nanomaszyny, przypomniał sobie. Chcą zacząć używać nanomaszyn na Merkurym. Co mogę zrobić, żeby temu zapobiec? Gdybym mógł ich powstrzymać, misja na Merkurym stałaby się moim podwójnym triumfem.

Uznawszy w końcu, że raport jest zadowalający, Danvers przesłał go na Ziemię. Potem jeszcze przesłał kopie do dwóch młodych pastorów, towarzyszących mu na rozkaz Altanty. Pewnie niedługo polecą z powrotem na Ziemię, pomyślał. Wstał i przetarł zmęczone oczy. Ja chyba też niedługo wrócę na Ziemię. Uśmiechnął się na myśl o awansie i lepszym przydziale, jakie czekały go w nagrodę za wykonaną tu pracę. Uśmiechnął się kwaśno. Prawie nie musiałem kiwnąć palcem. Naukowcy wykonali za mnie całą pracę.

Potem znów przyszedł mu na myśl Molina. Biedny Victor. Musi odchodzić od zmysłów z rozpaczy. I złości. Jak znam Victora, musi być wściekły. Może ten gniew jest jeszcze stłumiony, bo zdominowało go przygnębienie. Ale prędzej czy później wyjdzie na wierzch.

Biskup Danvers wiedział co należy robić. Wyprostował się, opuścił swoją kajutę i pomaszerował korytarzem w stronę kabiny, w której mieszkał z żoną Victor Molina.

Lara zauważyła, że Molina jest bliski płaczu. Wpadł do kabiny, jakby był pijany, potykając się, z obłędem w oczach. Przeraził ją.

— Oni uważają, że ja wszystko sfałszowałem! — wyrzucił z siebie. — Uważają mnie za oszusta, za kłamcę!

I osunął się w jej ramiona.

Minęła ponad godzina. Lara nadal siedziała na kanapie trzymając męża w ramionach. Drżał z głową na jej piersi, obejmując ją ramionami i mrucząc coś niewyraźnie. Lara gładziła go po rozwichrzonych włosach uspokajającym gestem. Powoli, słowo po słowie, Molina opowiedział jej, co się stało podczas spotkania z McFergusenem i innymi naukowcami. Mruczała mu do ucha kojące słowa, ale wiedziała, że nie jest w stanie zrobić nic, by pomóc mężowi. Oskarżono go o oszustwo i wiedziała, że jeśli nawet zdoła udowodnić niewinność, zostanie napiętnowany na całe życie.

— Jestem skończony — jęczał. — To już koniec.

— Nie, nie jest aż tak źle — uspokajała go.

— Jest.

— To minie — rzekła, próbując ukoić jego ból.

Odepchnął ją brutalnie od siebie.

— Nic nie rozumiesz! Ty nic nie rozumiesz! — Miał poczerwieniałe oczy, a włosy zmierzwione i pokryte potem. — Jestem skończony! Już po mnie! Załatwili mnie. Zachowaliby się uprzejmiej, gdyby po prostu strzelili mi w łeb.

Lara usiadła prosto.

— Nie jesteś skończony, Victorze — rzekła stanowczo.

— Musisz walczyć.

Na jego twarzy zamiast rozpaczy pojawiło się obrzydzenie.

— Walczyć — warknął. — Z nimi nie da się walczyć.

Da się, jeśli tylko będziesz odważny — prychnęła, czując niechęć do mężowskiego użalania się nad sobą, wściekła na nikczemnych durni, którzy zrobili mu coś takiego, wściekła na kogoś, kto był winien tej manipulacji. — Nie możesz dopuścić do tego, żeby cię zdeptali. Wstań i walcz.

— Ty nie wiesz…

— Ktoś przysłał ci wiadomość, prawda?

— Tak, ale…

— Masz jej kopię?

— Tak, w archiwum.

— Prawdopodobnie te marsjańskie skały, które znalazłeś, podłożył ten, kto ją wysłał.

Molina zamrugał.

— Tak, ale McFergusen i pozostali sądzą, że to ja wszystko spreparowałem.

— Udowodnij, że się mylą.

— Jak u licha…

— Znajdź tego, kto cię wrobił — oznajmiła Lara. — Musiał polecieć na Merkurego, żeby podrzucić te kamienie. Prawdo podobnie nadal tam jest.

— Czy sądzisz… — Molina umilkł. Lara przyglądała się jego twarzy. Przestał użalać się nad sobą. Dostrzegła w jego oczach zmianę.

— Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek odleciał z Merkurego odkąd tu przyleciałem. A na pewno nikt z zespołu przebywającego w bazie na powierzchni, jestem tego prawie pewien.

— Więc ktoś, kto cię wrobił, prawdopodobnie nadal tu jest.

— Ale jak go znaleźć?

Zanim Lara zdołała odpowiedzieć, usłyszeli ciche stukanie do drzwi.

— Ja otworzę — oświadczyła i zerwała się na równe nogi.

— Ty idź się umyć i uczesać.

Odsunęła drzwi. Wielka, przysadzista sylwetka biskupa Danversa prawie wypełniała wejście.

— Witaj, Laro — rzekł cicho. — Jeśli tylko mogę coś zrobić, żeby pocieszyć Victora, to chętnie pomogę w godzinie potrzeby.

Lara prawie zdołała się uśmiechnąć.

— Wejdź, Elliot. Pomoc nam się przyda.

W małym, pustym biurze w bazie Goethe, Dante Alexios usłyszał nowinę od samego Yamagaty.

— To wszystko jest fałszerstwem! — Yamagata uśmiechał się od ucha do ucha. — Te skały ktoś podrzucił. Tak naprawdę są z Marsa.

— Molina podrasował miejsce badań? — spytał Alexios, udając zdziwienie.

— Albo on, albo miał wspólnika.

— To… szokujące.

— Być może, ale to oznacza, że przeklęci naukowcy dadzą nam wreszcie spokój.

— Kiedy?

Yamagata wzruszył ramionami.

— Chyba niedługo, za dzień albo dwa. A tymczasem chciał bym, żeby pan jutro z rana przyleciał na Himawari. Musimy zaplanować następną fazę operacji.

— Budowa satelitów energetycznych z materiałów dostępnych na Merkurym?

— Tak. Z wykorzystaniem nanomaszyn.

Alexios skinął głową.

— Musimy to bardzo starannie zaplanować.

— Zdaję sobie z tego sprawę — odparł Yamagata, a jego uśmiech nieco zbladł. — Dlatego właśnie chcę z panem rozmawiać z samego rana.

— Stawię się punktualnie.

— Dobrze — obraz Yamagaty znikł.

Alexios rozsiadł się wygodnie w fotelu i zaplótł ręce za głową. Victor jest skończony, powiedział sobie w duchu. A teraz zabierzemy się za Danversa. A potem za mojego drogiego pracodawcę, pana Saito Yamagatę, mordercę.

KSIĘGA II

DZIESIĘĆ LAT WCZEŚNIEJ

Dużo Szaleństwa, więcej Grzechu, I Groza — sztuki treść.

WIEŻA DO NIEBA

Lara Tierney nie mogła złapać tchu. Wysokość nie była jedyną przyczyną, choć na ponad trzech tysiącach metrów powietrze było dość rozrzedzone. Dech zaparło jej na widok, który ukazał się jej oczom, gdy rozklekotany Humvee toczył się i podskakiwał wyboistą stromą drogą: wieży, która rozcinała niebo. Siedzący obok niej Mance podał jej lekką elektroniczną lornetkę.

— Ustawi się automatycznie na obrazie wieży — usiłował przekrzyczeć ryk diesla. — Będziesz mieć cały czas ostrość.

Lara przyłożyła lornetkę do oczu i odkryła, że elektroniczny układ rzeczywiście potrafi skompensować podskoki terenówki. Wieża lekko zafalowała, po czym ukazał się ostry obraz, ciemna, graba kolumna, która przez lornetkę wyglądała jak wiązka przeplatających się kabli, wspinających się spiralą coraz wyżej, przez delikatne chmury, do nieba, ku nieskończoności.