Выбрать главу

— Wygląda jak drzewo banianowe — wysapała, odkładając lornetkę na kolana.

— Co? — wrzasnął obok niej Mance Bracknell. Siedzieli razem na ławeczce za kierowcą, niskim, potężnie zbudowanym, ciemnoskórym Metysem, który odziedziczył ten rdzewiejący, zdezelowany pojazd z napędem na cztery koła po swoim ojcu, właścicielu przedsiębiorstwa taksówkowego na lotnisku w Quito.

Lara odetchnęła głęboko kilka razy, próbując nabrać w płuca tyle powietrza, by zdołać przekrzyczeć hałas postukującego diesla terenówki.

— Wygląda jak banian! — krzyknęła, odwracając się w jego stronę. — Te wszystkie pnącza… przeplatające się… jak… banian.

— Znów musiała zaczerpnąć powietrza.

— Właśnie! Otóż to! — wrzasnął Mance, a jego ciemnobrązowe oczy zalśniły z podniecenia. — Jak drzewo banianowe. Jest organiczna! Nanorurki tworzą włókna, które skręcają się w spirale; ze spirali zaś powstają kable, na które patrzysz.

Nigdy nie widziała go w tak dobrej formie: opalony, wysportowany, radosny. Pomyślała, że nigdy dotąd nie wyglądał tak uroczo.

— Dokładnie jak drzewo banianowe — powtórzył, podnosząc głos, żeby mogła go usłyszeć. — Cholerne sto tysięcy pojedynczych nanowłókien splecionych w takie pasma. Najbardziej wytrzymała budowla na powierzchni Ziemi!

— To niesamowite!

Bracknell uśmiechnął się jeszcze szerzej.

— Jesteśmy prawie trzydzieści kilometrów od niej. Poczekaj, aż podjedziemy bliżej.

Jak łodyga fasoli ze starej baśni, wieża strzelała prosto w niebo. Lara spędziła resztę niewygodnej przejażdżki patrząc to na nią, to na Mance’a, który siedział zadowolony jak mały chłopiec otwierający prezenty w świąteczny poranek. Pomyślała, że robi coś, czego nikt inny nie byłby w stanie dokonać, i doskonale mu to idzie. Ma wszystko czego chce. Także mnie.

Przez cały długi lot z Denver do Quito rozmyślała o swojej pochopnej obietnicy wyjścia za niego za mąż. Przez ostatnie trzy lata widywała go tylko podczas jego krótkich wizyt w Stanach, i oczywiście wysyłali sobie wiadomości. Pojechał do Ekwadoru, poprosił ją o rękę, a ona się zgodziła. Przedtem poleciała do Quito tylko raz, kiedy Mance zaczynał pracę nad projektem. Był tak zajęty i tak zadowolony z rzucenia się w wir pracy, że dyskretnie wyjechała i wróciła do domu w Kolorado. Nie potrzebował jej plączącej mu się pod nogami i zaprotestował tylko raz, z grzeczności, kiedy powiedziała mu, że wyjeżdża.

To było ponad trzy lata temu. Mam poważną rywalkę, jeśli chodzi o jego energię, pomyślała. To ta wieża. Zastanawiała się, czy jej rywalka zawsze będzie ich odgradzać. Kiedy jednak Mance zadzwonił i poprosił, żeby przyleciała do Ekwadoru i została z nim, zgodziła się natychmiast, choć nie wypowiedział słowa „małżeństwo”.

Kiedy go zobaczyła na lotnisku w Quito, z twarzą rozjaśnioną na jej widok, zobaczyła, z jaką radością jej macha z drugiej strony szklanego przepierzenia, gdy stała w długiej kolejce do celnika, jak się uśmiecha i z jakim szczęściem wziął ją w ramiona na środku zatłoczonej hali lotniska — zrozumiała, że go kocha i pojedzie za nim wszędzie, a wszystko inne, rywalka i małżeństwo, są nieważne.

— …jeśli się uda — próbował przekrzyczeć ryk silników — będziemy mogli wytwarzać elektryczność dla tego całego cholernego kraju. Może też dla Kolumbii, Peru, części Brazylii, całej cholernej północnej części Ameryki Południowej!

— Jeśli się uda co? — spytała.

— Podpięcie do jonosfery — wyjaśnił. — Energia elektryczna jest tam potężna, megawaty na metr sześcienny. Na początku martwiliśmy się, że wieża zadziała jak wielki piorunochron, przewodząc ładunki do ziemi. Bum! Od tej mocy podłoże skalne mogłoby się stopić.

— Mój Boże — mruknęła Lara.

— Ale zaizolowaliśmy powłokę zewnętrzną, więc to już nie jest problem.

Zanim Lara zastanowiła się, co chce odpowiedzieć, Mance kontynuował:

— I wtedy pomyślałem, że moglibyśmy się jakoś podłączyć do tej energii, na przykład po to, żeby zasilać windy.

— Podłączyć się do jonosfery?

— Otóż to. Energia jest tam odnawiana przez wiatr słoneczny. Pole magnetyczne Ziemi wyłapuje słoneczne protony i elektrony.

— W ten sposób powstaje zorza polarna — rzekła Lara, podnosząc głos, by mógł ją usłyszeć ponad wyciem diesla.

— Tak. Jeśli zrobimy to jak trzeba, będziemy mogli generować dość prądu, by sprzedawać go użytkownikom na dole. Będziemy mogli odzyskać wszystkie koszty sprzedając tę energię!

— Jaką moc możecie generować?

— Co?! — krzyknął.

Powtórzyła pytanie głośniej.

Machnął prawą ręką.

— Teoretycznie wychodzą jakieś oszałamiające liczby. Mnóstwo gigawatów. Mitchell nad tym pracuje.

O takich korzyściach nikt nie pomyślał, zastanawiała się Lara. Pierwotny pomysł skonstruowania wieży do nieba zakładał zbudowanie windy, którą tanio można by przewozić ludzi i ładunki na orbitę, za cenę energii elektrycznej, jakiej wymagałoby ich przewiezienie. Jakieś grosze za kilogram, zamiast setek dolarów w przypadku rakiet. A teraz Mance mówi o wykorzystaniu tej wieży do generowania elektryczności. Niesamowite!

Nagle uderzyła ją nowa myśl.

— Czy to nie jest teren sejsmiczny?

Jego uśmiech nie zbladł ani o milimetr. Pokiwał ochoczo głową.

— Oczywiście. Mieliśmy już dwa solidne wstrząsy, sześć w skali Richtera. Najbardziej aktywny wulkan świata jest oddalony o jakieś kilkaset kilometrów.

— Czy to nie jest niebezpieczne?

— Dla nas nie. To jest właśnie powód, dla którego wykorzystujemy tę konstrukcję w kształcie drzewa banianowego. Grunt może się kołysać albo naprężyć ile chce — wieża nie jest zakotwiczona w gruncie, ale lekko przypięta. Nie przesunie się za bardzo.

Lara musiała mieć niepewną minę, bo Mance dodał:

— Poza tym nie znajdujemy się na linii uskoku. Nigdzie w pobliżu takiego nie ma. Przed wyborem miejsca oceniałem ogromne ilości danych geologicznych. Ziemia nie otworzy się nam pod stopami, a gdyby nawet, wieża będzie sobie dalej stać, jak na skale Gibraltaru.

— Gdyby jednak przewróciła się… taka masa…

Uśmiech Mance’a stał się jeszcze bardziej zadowolony.

— Nie przewróci się, słonko. Nie może. Prawa fizyki są po naszej stronie.

BAZA DANYCH

Wieża do nieba. Łodyga fasoli. Kosmiczna winda. Wszystkich tych nazw używano do określania pomysłu na zbudowanie windy, która mogłaby przewozić ludzi i ładunki z powierzchni Ziemi na orbitę.

Jak wiele innych podstawowych koncepcji kosmicznego transportu, idea kosmicznej wieży zrodziła się w płodnym umyśle Konstantego Ciołkowskiego, zapomnianego rosyjskiego pioniera, który pisał prace teoretyczne o rakietach i astronautyce na początku dwudziestego wieku. Jego pomysł „niebiańskiego zamku”, który mógł wznosić się z równika na orbitę, ogłoszony w 1895 roku, mógł być zainspirowany nowo wybudowaną paryską wieżą Eiffla.

W 1960 roku rosyjski inżynier Jurij Artsutanow powrócił do tego pomysłu. Sześć lat później amerykański oceanograf, John Isaacs, napisał o tym pomyśle jako pierwszy poza Rosją. W 1975 Jerome Pearson z Air Force Research Laboratory stworzył bardziej szczegółową pracę techniczną, przez co pomysł kosmicznej windy znalazł się w centrum uwagi świata naukowców. Brytyjski pisarz Arthur C. Clarke nawiązał do tego pomysłu w kilku swoich powieściach SF.

Choć brzmi nieziemsko, pomysł kosmicznej windy nie jest niczym nierealnym z fizycznego punktu widzenia. Jak wspomniał sam Clarke, satelita na orbicie geostacjonarnej, nieco dalej niż trzydzieści pięć tysięcy kilometrów ponad równikiem, okrąża Ziemię w dokładnie takim samym czasie, w jakim Ziemia obraca się wokół własnej osi. Satelita taki pozostaje więc cały czas nad tym samym punktem nad równikiem. Satelity łączności są umieszczane na geostacjonarnych orbitach Clarke’a by znajdujące się na ziemi anteny mogły być cały czas na nie nakierowane.